10 lat po „wir schaffen es“ oczami Polki z Berlina
31 sierpnia 2025
Anna Alboth wielbicielką Angeli Merkel nie była. – Ale w momencie, gdy powiedziała, że i muszą pomóc, dojrzałam w niej człowieka – mówi dziś, wspominając słowa ówczesnej kanclerki. – Człowieka, który zareagował tak, jak należy, na krzywdę innego człowieka – tłumaczy. – I to było jedyna dobra decyzja w tej sytuacji. Tylko szkoda, że nie dało się wcześniej przygotować na to społeczeństwa – dodaje.
Anna Alboth mieszka w berlińskiej dzielnicy Pankow od prawie 20 lat, razem z mężem, Niemcem, i dwoma córkami. I tu w lecie 2015 ich życie stanęło na głowie, a potem ruszyło w zupełnie nowym kierunku. – Byliśmy wtedy w podróży, chyba w Szkocji. I gdy wróciliśmy, przeżyłam szok.
Anna była dziennikarką, jej mąż – fotografem. Pracę łączyli z pasją i od lat podróżowali po świecie, pisząc i fotografując. Mieli nawet blog, który czytało sporo fanów. Odwiedzali z dwójką małych dzieci miejsca, o których przeciętny urlopowicz nie słyszał, nocując i jedząc u miejscowych i – przede wszystkim – dowiadując się o ich kraju właśnie od nich. I pozbywając się obaw i stereotypów.
– Gdy wróciliśmy wtedy z wyjazdu, ja, którą na świecie zawsze ktoś zapraszał do siebie na kolacje, przeżyłam szok, widząc, jak kilkanaście minut od mojego domu tysiące ludzi koczują całymi tygodniami na ulicy przed Lageso (Krajowy Urząd Zdrowia i Spraw Socjalnych, w których uchodźcy w 2015 musieli się rejestrować po przybyciu do danego landu – red.).
Nagle poczułam się dumna
Berlińczycy wielu z nich przyjmowali wtedy do własnych domów i tak też zrobić postanowili Albothowie. Początkowo, ze względu na dwie małe córki, myśleli, żeby ugościć kogoś z dziećmi. – Ale potem zauważyliśmy, że rodziny, czy kobiety z dziećmi najłatwiej znajdują gościnę, a na ulicy najdłużej koczować musieli mężczyźni. Więc powiedzieliśmy, że weźmiemy jakiegoś chłopaka – wspomina Anna.
W końcu wzięli aż trzech: dwóch młodych Afgańczyków i Akila, Syryjczyka po pięćdziesiątce. Z pierwszymi się zakolegowali, Akil wszedł w rolę dziadka dla ich małych córeczek. Hania akurat we wrześniu 2015 poszła do szkoły. To, czego się w dzień nauczyła, wieczorem ćwiczyła z Akilem. Ona była przejęta i dumna, dla innych wyglądało to na zabawę z dzieckiem, więc Akil nie był tak zawstydzony, że uczy się niemieckiego od sześciolatki. Miejsc na kursach językowych brakowało.
Przez dom Albothów przeszło znacznie więcej ludzi, którzy po prostu potrzebowali się chwilę przespać w normalnych warunkach, wziąć prysznic, czy skorzystać z internetu.
– Nie pamiętam z tamtego czasu nikogo z mojego otoczenia, kto by nie pomagał. Różnie, w miarę możliwości. Jedni przyjmowali do domu uchodźców, albo zapraszali ich przynajmniej na obiady czy kąpiel. Znajomy fryzjer jeden dzień w tygodniu zarezerwował tylko dla uchodźców i strzygł ich za darmo. Drugi zbierał od znajomych i nieznajomych popsute rowery, naprawiał je i oddawał uchodźcom. Inni przywozili ubrania.
– Po raz pierwszy wtedy poczułam dumę, że mieszkam w tym mieście, wśród takich ludzi. Poczułam się tu u siebie – wspomina Anna. – Piękne to było.
Wsparcie i hejt z Polski
Albothowie zaangażowali się jeszcze bardziej, Anna wciągnęła do pomocy też znajomych z Polski. Organizowała akcję zbierania śpiworów dla ludzi śpiących na ulicy, czy czapek i szalików, gdy w Berlinie jesienią zrobiło się zimniej.
Polacy wtedy jeszcze załączali do przesyłek karteczki, zapisane po polsku, angielsku, a nawet arabsku: „Witamy was w Europie”, „Wszystko będzie dobrze”, „Życzymy szczęścia”. Anna w Polsce stała się znana jako „Polka, która pomaga uchodźcom w Niemczech”, zainteresowały się nią polskie media, przyjeżdżały na wywiady, żeby opowiedziała, jacy są ci uchodźcy i dlaczego Niemcy pomagają cudzoziemcom.
I wtedy nagle z Polski zaczął spadać na nią hejt. Na przykład pojawiły się komentarze, że naraża dzieci, albo że wcale nie mieszka z uchodźcami, tylko jest aktorką, której zapłacono, żeby tak opowiadała. Na początku się przejmowała. Potem przyzwyczaiła. – I tylko robiłam swoje – wzrusza ramionami. – Tak, jak dziś, Bo hejt z Polski spływa nadal.
Daliśmy radę, choć nie bez błędów
– To, co wtedy powiedziała Merkel, że damy sobie radę, myślę, że daliśmy – uważa Anna. Świat się nie zawalił, większości uchodźców udało się zacząć nowe życie. Wszyscy ci, których Albothowie poznali w Berlinie dziś pracują. Młodszym udało się tu skończyć szkoły, czy naukę zawodu, a części nawet dostać na studia. Na pewno było im łatwiej, bo mieli wsparcie miejscowych i mieszkali w dużym mieście, gdzie i szanse są większe, łatwiej znaleźć pracę, a i cudzoziemiec nie rzuca się tak w oczy. Ale mało kto wie, jak im ciężko.
Akil był w Syrii mechanikiem samochodowym, ale w Niemczech jego kwalifikacje – jako pozaunijne – nigdy nie zostały uznane. Musiałby uczyć się od nowa. Miał ponad pięćdziesiąt lat, dorosłych synów, z jego perspektywy był po prostu za stary, by znowu iść do szkoły, jak młodzi. Gdy w końcu, po dwóch latach, dostał pozwolenie na pracę w Niemczech, zaczął pracować w restauracji. W Syrii robił to tylko hobbystycznie, w czasie wolnym od pracy.
– Gotował też dla nas, gdy u nas mieszkał, by podziękować. I by mieć poczucie, że w ogóle coś robi, skoro nie wolno mu było pracować – opowiada Anna. Akil potrafił ugotować ciepłe kolacje na kilkadziesiąt osób, które przychodziły do Albothów. Goście byli zachwyceni, więc gdy już mógł pracować, odnalazł się w tej branży.
Teoretycznie – mówi Anna – jego historia jest pozytywnym przykładem. Ma pracę, mieszkanie, jest samodzielny, nie ma zatargów z prawem. Ale szczęśliwy nie jest. Często powtarzał arabskie przysłowie, podobne do „nie przesadza się starych drzew”. Z samodzielnego, dorosłego mężczyzny, nagle stał się kimś, kto był uzależniony od innych, bo sam nie był w stanie dać sobie rady językowo w urzędach. Z szanowanego, dobrze zarabiającego mechanika, stał się kucharzem, bez zawodowych papierów. To częsty los średniego pokolenia uchodźców. Dopiero młodzi, ci którzy przybyli jako nastolatkowie, czy wręcz tu się urodzili, mają szansę wtopić się w społeczeństwo i być samospełnionym. Tychtrudnościprzeciętny Niemiec świadomy nie jest.
Znikająca Wilkommenskultur
A robi się trudniej. Bo wielu uchodźców czuje, że część Niemców traktuje ich gorzej, z racji koloru skóry czy pochodzenia. Według najnowszych badań Niemieckiego Instytutu Badań Gospodarczych (DIW) w Berlinie coraz mniej uchodźców czuje się w w Niemczech mile widziana. W 2016 roku deklarowało to aż 84% badanych, a w 2023, po następnej przybyciu ponad półtora miliona uchodźców, głównie z Ukrainy, tak czuło się już tylko 65%. Niby to nadal większość, ale malejąca. Z kolei odsetek Niemców, którzy nie chcą dalszego, masowego przyjmowania uchodźców, wzrósł do 40 proc. To 10 procent więcej niż w 2022.
– Ale z drugiej strony to nadal mniejszość – podkreśla profesor Thomas Richter z Centrum Badań Globalnych i Regionalnych (GIGA) w Hamburgu, który regularnie bada nastroje społeczne. – Trzy piąte Niemców nadal nie ma nic przeciw przyjmowaniu uchodźców i ta liczba zdaje się być w ostatnim czasie ustabilizowana – dodaje. Liczba przeciwników jest wysycona i nie chyba da się na tym temacie zbić więcej kapitału politycznego.
Potwierdzać te przypuszczenie mogą głosy respondentów w temacie dwóch najważniejszych obecnie tematów wokółmigracyjnych: przestępczości i gospodarki. Bo nieco ponad 50 proc. Niemców łączy wzrost liczby uchodźców ze wzrostem przestępczości, ale jednocześnie tyle samo uważa, że więcej uchodźców przynosi korzyści niemieckiej gospodarce. – To paradoks, ale zależy od tego, co dominuje w aktualnej debacie politycznej: czy nawiązywanie do jakiegoś przestępstwa, i tym zajmują się politycy, czy przeważa temat braku rąk do pracy w wielu branżach.
Narracja polityczna odrzuca fakty
– To, co jest dziś, 10 lat po, problemem, to narracja o migracji – twierdzi również na podstawie własnego doświadczenia Anna Alboth. Różnica między tym, co jest, co pokazują twarde dane, a tym jak przedstawiają to politycy, czy media.
– Uchodźctwo i migracja stały się tematami politycznym. I to nadużycie. Migracja to po prostu zjawisko, jak ekonomia, czy agroturystyka, procesy, który mają miejsce i nie da się ich wykluczyć. Mają plusy czy minusy, ale nie można mówić, że same w sobie są złe albo dobre. Dopiero, gdy politycy robią z tego sprawę polityczną, dzieje się to, co widzimy teraz – mówi Anna Alboth.
Choćby częsty argument: kto chce pracować, może zostać – tak, jakby standardem była niechęć uchodźców do pracy. Tymczasem fakty są takie, że około dwóch trzecich cudzoziemców, którzy przybyli w 2015 roku, dziś pracuje na oskładkowanych umowach. Jeżeli wziąć pod uwagę tylko mężczyzn, to – według ostatnich danych – pracuje aż 86 proc. uchodźców z tego okresu. To wyniki takie same, jak w niemieckim społeczeństwie. I uwzględniając fakt, że na pozwolenie na prace muszą czekać czasami latami, jak Akil, o czym politycy i media społecznościowe nie wspominają, a ich kwalifikacje, jako zdobyte poza Unią, nie są w Niemczech uznawane.
Faktem jest, że nadal pracuje mało uchodźczyń, czy że spora pracujących cudzoziemców zdana jest na tzw. zasiłki uzupełniające, wypłacane w przypadku niskich dochodów, ale to oznacza tylko to, że wielu z nich pracuje w kiepsko płatnych branżach: opiekuńczej, logistyce, handlu czy hotelarstwie. W branżach, w których raczej nie chcą pracować Niemcy. Z drugiej strony, największą grupą lekarzy–cudzoziemców w Niemczech, są właśnie Syryjczycy, którym po latach udało się pozytywnie zakończyć nostryfikację.
Integracja oznacza nie tylko to, że cudzoziemcy muszą się dostosować, ale i to, że kraj przyjmujący musi się nieco przygotować – podkreśla też Anna Alboth. Na przykład zrozumieć to, dlaczego ludzie migrują. – Myślę, że Niemcy i tak dość dobrze to robią. Mam dzieci w szkole i widzę, że na zajęciach dowiedziały się o dynamice wojny w Syrii więcej niż wie wielu naszych dorosłych znajomych z Polski. Jeżeli człowiek przyjeżdża z kraju objętego działaniami zbrojnymi, albo na drodze do Europy widział zbrodnie, gwałty, przeżył przemoc, nie możemy oczekiwać, że w ciągu kilku miesięcy zapomni o tym, będzie normalnie funkcjonował i pracował. Musimy uwzględnić uwarunkowania i zdać sobie sprawę, że może kobiety w niektórych krajach, z których uciekły, nie miały dostępu do szkolnictwa i teraz potrzebują więcej czasu, by nauczyć się języka, skoro ledwo potrafią pisać i czytać. Przecież właśnie z powodu dyskryminacji uciekły, dla siebie i córek. A jeżeli jest sama i nie ma z kim zostawić dzieci, nie ma takiej możliwości nauczyć się języka; takich przykładów Anna widziała wokół siebie mnóstwo.
– Nie wierzę w to, że prawicowe partię urosły w siłę dlatego, że w Europie przybyło uchodźców – przekonuje Anna Alboth. – Są inne powody tego, że we wschodnich Niemczech, gdzie uchodźców jest mało, są tak silne – podobnie, jak w Polsce. Chodzi tylko o stworzenie symbolu kogoś odpowiedzialnego za wszelkie zło i niepowodzenia.
I w tym zgadza się z nią profesor Thomas Richter z GIGA. Jeszcze w 2021 roku, gdy Angela Merkel odchodziła z funkcji kanclerza, AfD miało w sondażach 11 procent. To było 6 lat po lecie 2015 i „wir schaffen es”. Trudno zatem popularność tej partii łączyć bezpośrednio z przybyciem ponad miliona uchodźców z Syrii. – Sondaże z poprzednich lat pokazują, ze w latach 2015-18 poparcie dla przyjmowania uchodźców wręcz rosło. Ten stan zmienił się dopiero około 2022 roku, w okresie zakończenia pandemii i jednocześnie agresji Rosji na Ukrainę – mówi Thomas Richter. To był stan rosnącego poczucia zagrożenia, dodatkowo ogromnej inflacji – w 2015 czy 2016 roku zjawisk nieobecnych.
10 lat po pamiętnych słowach Angeli Merkel, Anna Alboth nadal pomaga uchodźcom. Podobnie jak jej córki, dziś nastolatki. Dla szesnastoletniej Hani, która wtedy uczyła Akila niemieckiego, ludzie są, po prostu źli, albo dobrzy, ich kolor skór nie ma znaczenia i kompletnie nie rozumie, że dla niektórych to gra rolę. Anna pracuje dziś w organizacjach, zajmujących się prawami człowieka. – Lato 2015 zmieniło też kompletnie moje życie, też zawodowe. Z tego, co było fajne i mogło mieć sens na coś, o czym jestem przekonana, że ma ogromny sens – mówi Anna Alboth, imigrantka z Polski. Nawet, jeżeli duża część jej rodaków dziś jest innego zdania.