1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

Zamach na Hitlera. Od „zdrajców” do „bohaterów”

20 lipca 2024

O tym, dlaczego Niemcy uważali spiskowców za zdrajców, dlaczego żaden z nich nie ma grobu i dlaczego Stauffenberg stał się symbolem, DW rozmawia z prof. Johannem Tuchelem z Centrum Pamięci o Ruchu Oporu w Berlinie.

Deutschland Berlin 2024 | Gedenkstätte Deutscher Widerstand | Johannes Tuchel
Prof. Johannes Tuchel z Centrum Pamięci o Ruchu Oporu w BerlinieZdjęcie: DW

DW: 20 lipca to rocznica największego i dziś najbardziej znanego zamachu na Hitlera. Co to historyczne zdarzenie oznacza dla dzisiejszych Niemców i Niemiec?

Prof. Johannes Tuchel, dyrektor Centrum Pamięci Niemieckiego Ruchu Oporu: Tego dnia upamiętniamy nie tylko rocznicę zamachu w Wilczym Szańcu, ale też wszystkich uczestników antynazistowskiego ruchu oporu  po 1933 roku: uczestników Kręgu z Krzyżowej, organizacji Białej Róży, organizacji socjalistycznych, komunistycznych, Georga Elsera  – członka jednego z tych ugrupowań, który przeprowadził zamach już w listopadzie 1939, czy też organizacji chrześcijańskich. Ta rocznica przypomina, że była grupa ludzi, którzy mieli odwagę działać w totalitarnej dyktaturze, coś przeciw niej przedsięwziąć, i pokazuje, że byli nie tylko Niemcy, którzy szli za Hitlerem. To była oczywiście bardzo mała mniejszość społeczeństwa, ale tym ważniejsze jest, żeby ich dziś uhonorować.

Mają być wzorem dla społeczeństwa niemieckiego?

Wzór w tym sensie, że byli to ludzie, którzy stawili opór i świadomie podjęli decyzję zgodnie ze swoim sumieniem: „nie chcę, by ta dyktatura dalej istniała”.

Ale długo trwało, zanim zostali uznani za wzór do naśladowania. Abstrahując od niektórych polityków AfD, którzy nadal określają spiskowców mianem „zdrajców”, przez wiele dziesięcioleci większość Niemców uważała ich za takich. Określano ich jako „niegodnych stopnia oficerskiego”, ich rodzinom odmawiano rent wdowich, dzieci słyszały, że są „dziećmi morderców”, jak określiła nauczycielka jedną z córek Heinricha von Lehndorffa, hrabiego Sztynortu na Mazurach, straconego za udział w zamachu w centralnym miejscu egzekucji w Ploetzensee.

Próba obalenia reżimu była dla narodowych socjalistów zdradą. I ten obraz „zdrady” i „zdrajców” nie zmienił się nagle po 1945 roku, ale dominował jeszcze wiele lat. Ponad 200 osób stracono i spalono, nie pozwalając rodzinom na ich pochowanie. Mieli zniknąć. Wdowom po straconych oficerach – które zresztą wraz ze starszymi dziećmi czy teściami trafiły do obozów – odmawiano renty aż do lat sześćdziesiątych, a kilkadziesiąt kilkuletnich dzieci, które wysłano do Bad Sachsa, by odebrać im tożsamość (znajdował się tam nazistowski dom dziecka, a dzieci „zdrajców”, które tam trafiły, miały zostać wydane do adopcji do „sprawdzonych rodzin” – red.), otrzymały po latach odszkodowanie w wysokości 120 marek. Przeszliśmy w Niemczech bardzo długą drogę do momentu, w którym byliśmy gotowi właściwie uhonorować przeciwników reżimu nazistowskiego. To nie było tak oczywiste, jak dziś mogłoby się wydawać.

Pierwszy raz kwiaty na miejscu rozstrzelania czterech oficerów zostały złożone w 1952 roku, i to w prywatnym gronie, bez władz. Symboliczna tablica pamiątkowa na cmentarzu została postawiona dopiero w 1979 roku.  Dlaczego uznanie oporu za coś pozytywnego trwało w Niemczech tak długo?

8 maja 1945 nie wymieniliśmy w Niemczech społeczeństwa. Pozostali tu przekonani narodowi socjaliści. Nie wolno zapomnieć, że większość Niemców do końca popierała Hitlera. Każda próba obalenia „Fuehrera” to była zdrada narodowa. Po drugie przeciwstawienie się reżimowi oznaczało, że istniała alternatywa dla Hitlera. A to oznaczało, że osoby, które oporu nie stawiały, musiały sobie zadać w tej konfrontacji pytanie: dlaczego nic nie zrobiłem? Dlaczego akceptowałem te dyktaturę? I to jest nie jest łatwe pytanie.

Czyli tamto pokolenie musiało wymrzeć i pojawić się następne, nieuwikłane w reżim, by spojrzenie na antyhitlerowską opozycję się zmieniło?

To był bardzo długi proces. Najpierw chodziło o społeczne uznanie oporu w armii, potem – o opór cywilny, organizację „Biała Róża”, ratowanie Żydów. Ale proszę zauważyć, że wyroki sądów w sprawach spiskowców 20 lipca zostały uchylone dopiero w 1989 roku. Dopiero w 2009 r. niemiecki Bundestag przyjął projekt ustawy uchylającej wszystkie wyroki Trybunałów Ludowych w sprawie „zdrady”. A wyroki wydane z mocy tzw. prawa wojennego nie zostały uznane za nieważne generalnie, tylko musimy wnosić o to w konkretnych przypadkach.

Ale te utrudnienia w dopełnieniu prawnych formalności nie wynikają już chyba z powodu uznawania członków ruchu oporu nadal za zdrajców?

Nie, ale to pokazuje wyraźnie, jaką długą drogę przeszły Niemcy. Dopiero w ostatnich 20 latach zaszły zmiany, które umożliwiły nam zmianę negatywnego obrazu ruchu oporu. Obecnie uważamy, że wszystko, co sprzeciwiało się reżimowi narodowosocjalistycznemu, było pozytywne, a upamiętnienie tego jest bardzo ważne dla kultury politycznej Republiki Federalnej Niemiec. Ruch oporu pokazuje, że nie należy się bezwolnie poddawać totalitaryzmowi, ale można zrobić coś przeciw dyktaturze.

Czy to, że dopiero w ostatnich dekadach zaczęto inaczej mówić o opozycji, związane jest z tym, że do głosu doszło pokolenie wnuków i prawnuków, którzy nie mają już tak emocjonalnego stosunku do przodków? Bardzo trudno chyba przyznać, że ukochany tata czy dziadek służyli nieludzkiemu reżimowi, a ich przeciwnicy byli tymi „dobrymi”. Lepiej to wyprzeć. Zniknięcie tej emocjonalnej bariery ułatwiło inne spojrzenie na opozycję?

Zawsze są dwie rzeczy. Jedna to historyczna rzeczywistość: co się stało. Tego jesteśmy stosunkowo pewni. A druga rzecz to zmiany w pamięci. Na początku zamach postrzegano jako zdradę, potem jako opór przeciw dyktaturze. Gdy dziś nastolatkowie są pytani o stosunek ich przodków do nazizmu, wyniki pokazują znacznie wyższy odsetek przekonanych o nastawieniu opozycyjnym ich rodzin niż było to w rzeczywistości. A to oznacza, że w rodzinach nie przekazuje się wiedzy na temat osobistego doświadczenia i postaw. Gdy przeliczyliśmy te dane sondażowe, doszliśmy do wniosku, że byłoby wspaniale, gdybyśmy w III Rzeszy mieli tyle opozycjonistów i Sprawiedliwych, ile młodych jest przekonany o takiej właśnie postawie swoich rodzin.

Wspomniał Pan, że obecnie każdy przejaw sprzeciwu wobec reżimu Hitlera postrzegany jest jako dobry i godny podkreślenia. Ale wśród tych sprzeciwiających się byli zarówno ludzie tacy, jak Peter Graf Yorck von Wartenburg, James von Moltke (obaj należący do Kręgu z Krzyżowej), czy generał Ludwig Beck, organizator zamachu w Wehrmachcie, którzy od dojścia Hitlera do władzy potępiali go, ale i tacy, którzy długo go popierali, a zmienili postawę wobec niego dopiero po kilku latach wojny.

Akurat Claus Schenk von Stauffenberg  był w momencie napadu na Polskę w 1939 przekonanym antysemitą i rasistą. Znamy fragmenty jego pamiętników: choć jeszcze we wrześniu z uznaniem opisywał desperacki opór polskich żołnierzy, w listopadzie pisał „Miejscowa ludność to niewiarygodny motłoch, bardzo dużo Żydów i mieszańców. Naród, który, aby się dobrze czuć, najwyraźniej potrzebuje batoga”. Dlaczego to akurat on stał się najbardziej znanym symbolem oporu w III Rzeszy?

W ruchu oporu było sporo ludzi, którzy przeszli długa drogę. Von Stauffenberg był jednym z tych, którzy otwarcie popierali dojście Hitlera do władzy, znamy jego listy z Polski i nie jest to powód do chwały. Ale to, co Stauffenberg robił z pełna konsekwencją od 1942 roku, jest godne upamiętnienia. To, dlaczego Stauffenberg jest najbardziej rozpoznawalny, ma prostą przyczynę – to on dokonał czynu, podłożył bombę, bo był jednym z nielicznych, którzy nadal mieli dostęp do Hitlera. Jednocześnie był potrzebny tu, w Berlinie, by przeprowadzić operacje Walkiria (plan zapewnienia ciągłości władzy na wypadek zamieszek, stworzony przez Hitlera, który zamachowcy chcieli wykorzystać, by przejąć władzę w Berlinie po udanym zamachu – red.). Po tym już widać, jakie braki osobowe mieli spiskowcy. To nie był zryw narodowy, jak Powstanie Warszawskie. Tu nie powstał żaden gnębiony naród, by pokonać ciemiężyciela. Tu powstali nieliczni wobec większości.

Mówi Pan, że Stauffenberg przeszedł przemianę. Czy oznacza to, że w 1944 nie napisałby już takich pamiętników, jak w 1939?

Jestem historykiem, opieram się na faktach i nie mam w zwyczaju spekulować. Nie wiem, co Claus von Stauffenberg napisałby w 1944 roku, ale jedno mogę powiedzieć: Stauffenberg z roku 1939 nie był tą samą osobą, co w 1944 roku. Wyraźnie potępił zbrodnie na froncie wschodnim i powiedział, że to właśnie one skłoniły go do tego, by przedsięwziąć coś przeciw Hitlerowi. Ten zamach to jest moment kulminacyjny oporu, a jednocześnie pozwala nam pamiętać o wszystkich innych opozycjonistach.