Cenzura czy wychowywanie?
2 grudnia 2009Dzień zaczyna się wczesnym rankiem. Pierwsza projekcja to czarno-biały film produkcji rosyjskiej. Na ekranie japońscy lekarze torturują młodą kobietę w obozie dla jeńców wojennych. Wszystko jest pokazane wprost. Nawet, jeżeli ktoś jest przyzwyczajony do oglądania horrorów, z trudem znosi te sceny.
Takie filmy to dla Thomasa Salzmanna chleb powszedni. Jego praca polega na ocenianiu, jakie produkcje mogą być dopuszczone dla młodzieży. Salzmann jest pracownikiem fedrealnego urzędu, odpowiedzialnego za kontrolę produkcji medialnych. Jego siedziba jest dość niepozorna. Budynek znajduje się w zachodniej części Bonn, między Urzędem Pracy i Federalnym Ministerstwem ds. Rodziny.
Już od pięćdziesięciu lat pracownicy urzędu wpisują na indeks produkcje medialne: filmy, książki, muzykę, czasopisma i strony internetowe, które mogłby szkodzić dzieciom czy młodzieży. Są to na przykład publikacje, które gloryfikują wojnę, które nawołują do przemocy, zbrodni czy nienawiści na tle rasowym. Chodzi też o pornografię, szczególne okrucieństwo, albo ekstremizm polityczny.
Trzeba zachować dystans do pracy
O tym, czy dana produkcja trafia na indeks decyduje tzw. rada dwunastu. W skład rady wchodzą nauczyciele, pracownicy społeczni, dzienikarze, przedstawiciele kościołów oraz stowarzyszeń i poszczególnych krajów związkowych. Obowiązuje zasada anonimowości. Obawa zemsty, szczególnie ze strony prawicowych ekstremistów, jest duża. Ludzie tacy jak Salzmann przygotowują poszczególne wnioski, tworzą listy pasaży, które wzbudzają wątpliwości. Do nich należy także wskazanie przepisów prawnych, które naruszają dane publikacje.
Właśnie w taki rzeczowy sposób Salzmann obchodzi się z filmami w rodzaju czarno-białej produkcji o torturach. "Oczywiście, każdy człowiek ma swoje granice. Ale my zajmujemy się tym zawodowo. To wymaga dystansu i jest konieczne, jeśli się tu pracuje i chce potem sypiać spokojnie", mówi. Salzmanna złoszczą przede wszystkim nawoływania do przemocy na tle rasistowskim. "Frustruje mnie, jak widzę młodych ludzi, którzy piszą coś takiego", mówi.
Czasem wystarczy jeden email
Kiedy Salzmann ma dość rasistowskiej muzyki, zabiera się za coś innego. Może to być pornografia dziecięca albo brutalna gra komputerowa. Corinna Bochmann, koleżanka z biura, przegląda właśnie stronę internetową z Austrii. Kontrolerom nie podoba się pewien trailer, który reklamuje brutalną grę. Ludzi rozszarpuje łańcuchowa piła, bohater ma do dyspozycji kosiarkę, którą można "kosić" ludzi. Krzyki mordowanych nikną na tle muzyki.
To nie pierwszy raz, kiedy ta strona została poddana kontroli. "Teraz napiszemy do administratora, aby zdjął tę reklamówkę. Wtedy nie ma tam nic, co nie byłoby dopuszczalne dla młodzieży", tłumaczy Bochmann. Czasem taki email wystarcza. Na biurku urzędniczki leżą sterty przepisów i słowniki: niemiecki i angielski. Kto che chronić młodzież, musi dokładnie rozumieć jej język. Także słowa takie jak "pimp" czy "cranken".
Gabinet osobliwości
Jednym z pierwszych tytułów, który znalazł się na indeksie był komiks "Tarzan". W latach pięćdziesiątych uchodził za "zdziczały" i "nadmiernie pobudzający". Dziś brzmi to naiwnie. Dlatego też urząd ponownie kontroluje każdą zakazaną publikację po dwudziestu pięciu latach. "W tamtym czasie miało to swoje uzasadnienie", mówi Bochmann o "Tarzanie". "Przyzwyczajenia młodzieży się zmieniły. Przykładając dziesiejszą miarę, objęcie zakazem tych starych publikacji nie ma sensu".
Archiwum urzędu znajduje się na końcu korytarza. Pomieszczenia wyglądają jak dobrze uporządkowany gabinet osobliwości. Prawie siedem tysięcy tytułów znajduje się dziś na indeksie. "Nie jesteśmy żadnymi maniakami cenzury", mówi uśmiechając się Salzmann.
Produkcje, które znalazły się na indeksie, nie mogą być reklamowane ani publikowane. Co prawda jako dorosły można je gdzieś czasem kupić, ale wpisanie na indeks oznacza de facto zakaz rozpowszechniania.
Wolność artysty a odpowiedzialność wychowawcy
Głośnym przykładem działania urzędu był w ostatnim czasie album grupy Rammstein "Liebe ist für alle da" (Miłość jest dla wszystkich). Kontrolerzy stwierdzili, że tekst piosenki "Ich tu dir weh" (Zadaję ci ból) jest sadomasochistyczny. Rammstein skrytykował orzeczenie jako "drobnomieszczańską hipokryzję". Fani byli oburzeni. Pojawiły się głosy o nowej cenzurze i brak realizmu ze strony urzędu.
Salzmann jest innego zdania. "W Niemczech nie ma cenzury", twierdzi. Nie uważa też, że urząd stracił kontakt z rzeczywistością. "My także potrafimy się śmiać z tego czy innego. Z pewnością stoimy twardo na ziemi". Decyzja dotycząca zespołu Rammstein jest dla Salzmanna kwestią wyważenia racji artystycznych i wychowawczych. "Jeśli pojawiają się teksty, które wymagają interpretacji, dyskutujemy o nich. W zależności od wyników podejmujemy potem takie czy inne decyzje".
Salzmann próbuje tłumaczyć postawę urzędu fanom Rammsteina. Na biurku leży gruby plik wydrukowanych emaili, na które ma odpowiedzieć. Ale urząd nie zawsze znajduje się w defensywie. "Weźmy rodziców", konkluduje Salzmann, "dla nich jesteśmy niczym latarnia morska, która wskazuje drogę".
Monika Griebeler / Stanisław Strasburger
red. odp.: Monika Sędzierska / ma