Kat Warszawy po wojnie miał się dobrze. „Zawsze w krawacie”
1 lutego 2025Historia Heinza Reinefartha to jeden z licznych i najbardziej jaskrawych przykładów braku odpowiednich rozliczeń Niemiec ze zbrodniarzami Trzeciej Rzeszy. Członek nazistowskiej NSDAP, oficer Wehrmachtu, generał SS Heinz Reinefarth był odpowiedzialny za krwawe tłumienie Powstania Warszawskiego w sierpniu 1944 roku, w tym za masakrę mieszkańców Woli, gdzie oddziały pod jego dowództwem wymordowały w ciągu kilku dni od 40 tys. do 60 tys. cywilów.
Po wojnie Reinefarthowi, z wykształcenia prawnikowi, udało się oczyścić z wszelkich zarzutów. W 1951 roku został burmistrzem miasta Westerland na wyspie Sylt. W latach 1958 do 1962 zasiadał nawet jako poseł w parlamencie landu Szlezwik-Holsztyn. Nigdy nie został pociągnięty do odpowiedzialności karnej, ale z powodu narastającej krytyki w 1963 roku wycofał się z życia publicznego, wracając do pracy w kancelarii prawnej. To tam w 1969 roku trafiła na praktykę 16-letnia wówczas Perke Heldt. Dziennikarzowi Deutsche Welle Wojciechowi Szymańskiemu udało się z nią porozmawiać.
DW: Jest końcówka lat 60. Jako młoda, szesnastoletnia dziewczyna szuka pani praktyki w kancleriach prawnych w rodzinnym Westerlandzie na wyspie Sylt. I znajduje. W kancelarii kata Warszawy Heinza Reinefartha. Jak to się stało?
Perke Heldt: Urodziłam się i dorastałam na Sylcie. Po ukończeniu szkoły średniej trzeba znaleźć sobie miejsce na praktykę. Chciałam zostać asystentką notariusza i szukałam kancelarii prawnej. W pewnym momencie mój ojciec powiedział: Dlaczego nie pójdziesz do kancelarii Platzbecker i Reinefarth? Wysłałam aplikację i udało się. Niedługo potem siedziałam w małym biurze, a obok, za ogromnym biurkiem, siedział drobny pan Reinefarth.
Wiedziała pani, u kogo pobiera nauki?
Nie. Na początku nie wiedziałam nic o jego przeszłości. Dopiero w trakcie praktyk, około drugiego roku, zaczęło to do mnie docierać. Kiedy wspominałam, że pracuję u Reinefartha, słyszałam: „Co, u niego? Nie wiesz, że to masowy morderca i zbrodniarz wojenny?”. Gorące dyskusje na ten temat rozgorzały później także w naszym biurze. Cześć koleżanek i kolegów mówiła, że szef został przecież uniewinniony we wszystkich postępowaniach sądowych. Druga połowa przekonywała, że w Polsce już dawno zostałby skazany na śmierć, a postępowanie przeciwko niemu zostało umorzone tylko dlatego, że nie zostało należycie przeprowadzone. Ja należałam do tej drugiej grupy. Pamiętam jednak, że jedna z moich koleżanek z biura, której rodzina przybyła na wyspę jako uchodźcy z byłych terytoriów wschodnich, najostrzej oceniała Rosjan, w jej oczach to oni byli tymi naprawdę złymi. Takie podejście doprowadzało mnie do szału, mówienie, że może i byliśmy źli pod rządami nazistów, ale Rosjanie byli znacznie gorsi.
Czy Reinfarth kiedykolwiek odniósł się do tej dyskusji? Czy rozmawiała z nim pani o wojnie?
Nie. Nigdy. Byłam dość nieporadna, młoda i nieśmiała. Nie miałabym odwagi, żeby zapytać go o te sprawy.
Jaki był na co dzień? Jakim był szefem?
Był bardzo zdystansowany i powściągliwy, potrafił też rzucać cyniczne uwagi. Mieliśmy wówczas wrażenie, że powietrze w pokoju zamarza, dlatego nie próbowaliśmy się do niego zbliżać. Nie chcę przez to powiedzieć, że odbierałam go wtedy jak potwora, ale był taki wielki, wielki dystans. A jako szef z pewnością nie był wielkim opiekunem, jak zawsze opisywano go w Westerlandzie. Do dziś ludzie mówią, że był dobrym burmistrzem, do którego można było pójść w każdej sprawie. Ale gdy chodziło o moją praktykę, to w ogóle o nią nie dbał. Pamiętam, że w pewnym momencie interweniował nawet mój ojciec, bo miałam wrażenie, że za mało się uczę. Pan Reinefarth wysłuchał go uprzejmie, ale nic się nie zmieniło.
Mówiła pani, że był drobnej postury. Jakie robił wrażenie?
Był chudy, żadna tam pokaźna postura. Z włosami przystrzyżonymi pięć centymetrów nad uchem, z taką prawdziwą nazistowską fryzurą, wyglądał dla mnie, jako młodej dziewczyny, jak autorytarny dupek. Oczywiście zawsze przychodził do biura w garniturze z krawatem i kołnierzykiem, był pewny siebie i miał wyjątkowo donośny głos, który można było usłyszeć w tłumie ludzi.
Wyobrażam sobie, jak wydawał tym głosem rozkazy w czasie wojny...
O tak, dokładnie. To można sobie dobrze wyobrazić.
Czy był zamożny?
Dobrze sobie radził. W kancelarii był duży ruch, byliśmy zajęci przez cały dzień. Miał mały domek w Westerlandzie. Z mojego punktu widzenia, jako dziecka z klasy robotniczej, był zdecydowanie zamożny.
Jeszcze zanim trafiła pani do jego kancelarii, Reinefarth był burmistrzem Westerlandu. Sprawował tę funkcję od 1951 do 1963 roku. To długie dwanaście lat...
Myślę, że bardzo dobrze odnalazł się w sytuacji, że oczyszczono go z wszelkich zarzutów w procesie denazyfikacyjnym, a postępowanie karne przeciwko niemu zostało umorzone. Tak naprawdę nigdy nie został skazany. I tak właśnie się prezentował. Budował wokół siebie nawet aurę bojownika ruchu oporu, bo pod koniec wojny rzekomo odmówił wykonania rozkazów Hitlera broniąc twierdzy Kostrzyn i ledwo uniknął za to kary śmierci. Zbudował wokół siebie taką narrację i występował na drogę prawną przeciwko każdemu, kto kwestionował ten wizerunek.
Wspominała pani, że jako burmistrz miał opinie dobrego opiekuna?
Zawsze mnie to denerwuje, że kiedy mówi się, że Reinefarth był jednym z największych zbrodniarzy wojennych i masowym mordercą, to ludzie często odpowiadają, że był dobrym burmistrzem. Mam wtedy ciarki, bo to zawsze brzmi jak usprawiedliwianie. Ale faktem jest, że jako burmistrz dużo robił na rzecz uchodźców, starał się również osiągnąć polityczne porozumienie, równowagę, próbował nawiązywać kontakt ze wszystkimi partiami. Prawdopodobnie dlatego wciąż cieszy się dobrą reputacją wśród niektórych ludzi.
W pewnym momencie przeszłość go jednak dopadła. W 1963 roku, ze względu na swoją nazistowską karierę, stracił urząd burmistrza. Pracował potem ponowne w wyuczonym zawodzie - jako radca prawny. Chciał też zostać notariuszem, ale nie dostał zgody.
Długo o to walczył i przegrał dopiero w ostatniej instancji. Ale nastroje w Niemczech wtedy, w latach sześćdziesiątych, były już inne. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych poinformowało go, że co prawda nie udało się go pociągnąć do odpowiedzialności karnej, ale jego wysoka pozycja w czasach nazistowskich dyskwalifikuje go z funkcji notariusza. Usłyszał, że do takiej funkcji potrzeba więcej honoru. Myślę, że wywołało to w nim dużo goryczy.
Minęło już ponad 50 lat od pani praktyki w kancelarii Reinefartha, ale wydaje się, że spędzony tam czas nie daje pani spokoju.
Gdybym wtedy powiedziała ojcu: Wiesz co, ja nie chcę tam iść, wolę pójść do innej kancelarii, nie byłoby to problemem. Trochę żałuję, że nie podjąłem wtedy takiej decyzji. Tak, byłam młoda i naiwna, ale wciąż muszę mierzyć się z tym pytaniem, mimo że był to czas milczenia, ale też w pewien sposób współudziału. Fakt, że codziennie spotykałam tego masowego mordercę, powoduje, że nie czuję się ze sobą zbyt dobrze.
Czy to doświadczenie jakoś na panią wpłynęło?
Dużo pracowałam jako wolontariuszka, pomagałam dokumentować historię obozu Husum-Schwesing, będącego podobozem KL Neuengamme, pomagałam stworzyć tu miejsce pamięci. To efekt nie tylko Reinefartha, ale myślę, że w pewnym momencie zyskałam bardziej otwarte, lepsze spojrzenie na historię. Historia obozu koncentracyjnego Husum-Schwesing była u nas przemilczana i ukrywana. Nie chciałam znowu być częścią tego, co nazywa się „drugą niemiecką winą”. Być może tego nauczyłam się ze spotkania z Rheinefarthem.
Rozmawiał Wojciech Szymański
Chcesz skomentować ten artykuł? Zrób to na facebooku! >>