Nie, ponowne fiasko procedury delegalizacyjnej NPD nie jest katastrofą. Jest raczej blamażem dla Bundesratu, który po raz drugi chciał osiągnąć zbyt wiele, przy niepewnym stanie faktycznym. W tym przypadku wytoczono armaty na muchy. Tak jak już w 2003 roku, kiedy obie izby parlamentu: Bundestag, Bundesrat i rząd federalny razem poniosły fiasko przed najwyższym niemieckim sądem. Nie ma wątpliwości co do tego, że program NPD zawiera treści rasistowskie i podważające godność człowieka. Jednak to za mało, by zdelegalizować tę partię.
Zakaz działalności partii politycznej to w rozumieniu Ustawy Zasadniczej środek ostateczny. Można go zastosować tylko wtedy, kiedy zagrożony jest demokratyczny porządek prawny – innymi słowy, kiedy grozi jego obalenie na przykład na drodze zamachu stanu. I to trzeba niedwuznacznie udowodnić. Bądźmy uczciwi – czy musimy się obawiać partyjki, która nie ma obecnie ani jednego posła w parlamentach krajów związkowych i nigdy nie miała żadnego posła w Bundestagu? Nie musimy. NPD to rodzaj szyfru opisującego niemiecki kompleks związany z narodowym socjalizmem. To zrozumiałe, że w obliczu strasznej przeszłości wolimy chuchać na zimne, by zdusić tę zarazę w zarodku w myśl hasła "nigdy więcej faszyzmu, nigdy więcej wojny". Ten historycznie i psychologicznie uwarunkowany odruch przeciwko rzeczywiście nieapetycznym wiecznie wczorajszym jest jednak mało przydatny kiedy chodzi o maczugę prawnego zakazu.
Sędziowie Trybunału Konstytucyjnego jednoznacznie zademonstrowali to politykom. NPD może więc dalej prowadzić swój marginalny żywot. I nie powinno to nikogo specjalnie niepokoić. NPD jest skłóconą grupką i jeśli już, to robi się o niej głośno raczej ze względu na chaotyczną organizację i problemy finansowe. Nie, demokratyczne państwo nie musi wznosić wewnętrznych murów obronnych przeciwko takim polityczno-ideologicznym statystom, by chronić się przed brunatnym zagrożeniem.
Reakcja spóźniona o dekady
Ta prawna próba sił i tak jest spóźniona o dekady. Jeśli już, to taka procedura delegalizacyjna była bardziej potrzebna w latach sześćdziesiątych. Prawdopodobnie miałaby też wtedy większe szanse na powodzenie. W owym czasie NPD miała swoich posłów w parlamentach krajów związkowych, osiągając w wyborach regionalnych prawie 10 procent głosów - więcej niż liberałowie z FDP. Jednak wtedy, w niezmienionej do dziś sytuacji prawnej, nikt nie wyszedł z inicjatywą jej delegalizacji. Zbyt wielu nazistów było jeszcze na stanowiskach, inny był także klimat społeczny. Jeśli w ogóle istniało teoretycznie jakieś zagrożenie dla młodej Republiki Federalnej, to było to właśnie wtedy. Ale nikt nie odważył się. Szansa została zaprzepaszczona. Dopiero wraz z dojściem do władzy Willy Brandta (1969-74) NPD została zmarginalizowana. Dlaczego? Ponieważ wraz z Brandtem – w myśl jego politycznej dewizy "odważmy się na więcej demokracji" – całe niemieckie społeczeństwo przesunęło się ku lewicowemu centrum i w ten sposób osierociło skrajną prawicę – bez Trybunału Konstytucyjnego i wniosku o delegalizację.
Niemiecka demokracja musi po prostu wytrzymać NPD. Restrykcje otoczyłyby tę mini-partię tylko nimbem męczeństwa. W miejsce zdelegalizowanej partii powstałaby prędko następna organizacja. Skrajnie prawicowej ideologii nie da się pozbyć za pomocą wyroku – trzeba ją zwalczać argumentami i środkami politycznymi.
Obecnie Niemcy, tutejszy system partyjny i całe społeczeństwo mają inny problem. Stylizowana na zagrożenie NPD jest w swej istocie anachronizmem. Społeczny konsensus i równowaga zagrożone są z innej strony. To AfD, Pegida i nowy populizm, który swoimi prostymi receptami zyskuje coraz więcej poparcia – jak widać na przykładzie sukcesów nowych partii protestu w wyborach do parlamentów regionalnych. Ale i tutaj obowiązuje dewiza – zakazy są nieskuteczne. Bardziej skuteczna jest walka na argumenty z sympatykami prostej wizji świata.
Volker Wagener
tł. Bartosz Dudek