1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

Komentarz: Show Putina i Erdogana

20 listopada 2018

Prezydenci Turcji i Rosji świętują zakończenie budowy morskiego odcinka gazociągu TurkStream. To jak świętowanie ukończenia budowy pasa startowego, podczas gdy nie ma jeszcze terminala lotniska. KOMENTARZ

Putin und Erdogan Eröffnung TurkStream
Zdjęcie: Reuters/M. Sezer

Sztukę efektownej prezentacji w mediach niezakończonych projektów budowlanych jako zakończonych opanowało wielu polityków w wielu krajach. Rosja ma na tym polu bogate doświadczenia z czasów Związku Radzieckiego, ale i Turcji ta dyscyplina nie jest wcale obca. Ostatnio prezydent Recep Tayyip Erdogan z wielką pompą otworzył nowy port lotniczy w Stambule, chociaż na dobre ruszy on dopiero w styczniu.

I oto Erdogan i jego rosyjski kolega Władimir Putin wyznaczają nowe standardy w tym obszarze. W poniedziałek obaj wzięli udział w Stambule w uroczystej ceremonii, poświęconej zakończeniu budowy morskiego odcinka gazociągu TurkStream, nowego gazociągu, który zgodnie z planem oddany ma zostać do użytku pod koniec 2019 r., a więc za rok! Do tego czasu na terenie Turcji musi powstać jeszcze cała infrastruktura, która umożliwi przyjmowanie gazu z obszaru Morza Czarnego i jego dalszy transport.

Żądni sukcesów

To wszystko jest w najlepszym razie czymś w rodzaju zawieszenia wiechy – w wielu krajach istnieje tradycja świętowania oddania budynku w stanie surowym. Można też spojrzeć na to inaczej – oto dwóch mocno zapracowanych szefów państw znajduje sporo czasu, by radować się oddaniem do użytku pasa startowego, chociaż brakuje jeszcze do niego terminala.

Motywy tych dwóch polityków, by narobić rozgłosu ile się da, są oczywiste – ekspansywny model gospodarki Erdogana chwieje się, turecka lira traci na wartości, inflacja osiągnęła katastrofalne 25 proc. Dlatego tureckiemu prezydentowi jest na rękę każdy sukces na polu gospodarczym lub polityki zagranicznej.

To samo dotyczy rosyjskiego prezydenta. Tym bardziej, że TurkStream należy obok gazociągu Nord Stream 2 do ukochanych projektów Putina. Oba mają jeden cel – zakończenie tranzytu gazu przez niesforną Ukrainę, a przynajmniej jego zredukowanie i to do końca 2019 r. Bo wtedy właśnie kończy się termin obowiązywania obecnej umowy tranzytowej z Kijowem.

By osiągnąć ten cel pół-państwowy koncern Gazprom jest gotów zapłacić każdą cenę. I tak na rosyjskim terytorium położył on dwa razy tyle rur z Syberii niż obecnie potrzeba. Pierwotnie bowiem planowano inny gazociąg przez Morze Czarne – South Stream z czterema nitkami o rocznej przepustowości 63 mld metrów sześciennych. W ten sposób gaz z Rosji miał trafiać bezpośrednio do Bułgarii i stamtąd do innych państw Unii Europejskiej. Ale projekt ten nie odpowiadał unijnym regułom rynku energetycznego i miał też wpływowych przeciwników w USA. Zamiast negocjować i postarać się o kompromis Putin zrezygnował po prostu pod koniec 2014 roku z tego projektu i po spotkaniu z Erdoganem przekierował po prostu te cztery nitki do Turcji.

Andrey Gurkov jest dziennikarzem Redakcji Rosyjskiej DW i specjalistą w dziedzienie energii

W pewnym momencie turecki prezydent nie chciał jednak, by przez jego terytorium przepływało aż tyle rosyjskiego gazu (może zaczęło go niepokoić zbyt wielkie uzależnienie od Moskwy?). I tak gazociąg nazwany tymczasem TurkStreamem zredukowany został do dwóch nitek. Do tego sprytnemu Erdoganowi udało się wynegocjować jeszcze rabaty. To wszystko zamieniło początkową kalkulację i tak bardzo drogiego projektu Gazpromu w makulaturę i nawet naiwniacy zaczęli powątpiewać w jego opłacalność.

Ślepa uliczka?

Ale to nie wszystko. Z dwóch doprowadzonych właśnie na tureckie wybrzeże nitek tylko jedna o przepustowości 15,75 mld metrów sześciennych ma swojego odbiorcę – to państwowa turecka firma energetyczna Botas, która chce za pomocą tego gazu zaopatrywać zachodnią, europejską część Turcji. Przez wiele lat region ten zaopatrywany był w gaz drogą przez Ukrainę, Mołdawię, Rumunię i Bułgarię. Już niedługo przez nowe łącze jak spod igły gaz popłynąć ma bezpośrednio z Rosji. Bez ryzyka i bez opłat za tranzyt.

I tak Turcja pod względem ekonomicznym jest wygranym tego projektu i Erdogan miał powód, by świętować w Stambule. Niespecjalnie za to Władimir Putin. Bo druga nitka, która ma transportować gaz do UE i przynajmniej częściowo poprawić rentowność tego gazociągu może pod koniec 2019 r. okazać się ślepą uliczką.

Do dzisiaj nie jest bowiem jasne, w jaki sposób ten gaz dotrzeć ma do do UE. Pod koniec 2014 i na początku 2015 r. Gazprom niemalże w formie ultimatum żądał, by europejscy partnerzy sami zadbali o podłączenie się przez Grecję do Włoch. Z tego jak dotąd nic nie wyszło. Jedyną alternatywą, która pozostaje Gazpromowi i jego patronowi Władimirowi Putinowi, jest w tej sytuacji dalszy transport do Bułgarii i stamtąd przez istniejące lub planowane gazociągi w kierunku Rumunii, Węgier, Austrii lub Serbii i zachodnich Bałkanów.

Innymi słowy – teraz Moskwa po czterech latach i miliardach zainwestowanych dolarów musi znów tam zacząć, gdzie zakończyła się historia South Stream. Dlatego media, także niemieckie, nie powinny pozwolić się oślepić pijarowskim imprezom w Stambule i sformułowaniami typu "dostawy gazu przez TurkStream do Europy w przyszłym roku".

Tak naprawdę to nic nie jest pewne. Wprawdzie państwa Europy Południowo-Wschodniej mogą potrzebować rosyjskiego gazu i opłat tranzytowych. Ale jaką drogą i na jakich warunkach? To musi zostać wynegocjowane z Rosją. A Unia Europejska ma tu zdecydowanie lepszą pozycję przetargową.

 

Pomiń następną sekcję Dowiedz się więcej