1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

Komentarz: Wielu wygranych i przegranych w Izraelu

10 kwietnia 2019

Oskarżenia o korupcję nie zaszkodziły Benjaminowi Netanjahu. Premier Izraela ma szansę na piątą kadencję. Komentarz.

Zdjęcie: picture-alliance/AP Photo/A. Schalit

Wszystko wskazuje na to, że Benjamin Netanjahu pozostanie szefem rządu Izraela. Nie odniósł co prawda wyraźnego zwycięstwa, ale większość Izraelczyków opowiedziała się za faworyzowaną przez Netanjahu koalicją sił nacjonalistycznych i religijno-ultrakonserwatywnych. „Bibi” – jak nazywany jest Netanjahu, wyraźnie skorzystał na prezentach, które podarował mu w kampanii wyborczej prezydent USA Donald Trump: Przeniesienie ambasady USA do Jerozolimy, czy uznanie zaanektowanych w 1981 roku Wzgórz Golan za terytorium Izraela, choć zgodnie z prawem międzynarodowym należą one do Syrii.

Następnym krokiem Netanjahu mogłoby być zaanektowanie zasiedlonych przez Izrael obszarów na zachodnim brzegu Jordanu, jeśli Trump i w tej sprawie go poprze. Izraelski premier zapowiadał już zresztą, że będzie chciał to zrobić. Nie musi przy tym obawiać się wielkiego sprzeciwu w samym Izraelu. Wybory pokazały bowiem, że wobec poważnych zagrożeń w regionie – zwłaszcza ze strony Iranu czy ze Strefy Gazy – obywatele Izraela stawiają w większości bardziej na bezpieczeństwo, niż na negocjacje czy dialog. Nieliczne siły polityczne, które wciąż wierzą w uczciwe porozumienie z Palestyńczykami, nie odgrywają już politycznie żadnej roli.

Netanjahu się chwieje?

Środowiska prawicowo-narodowe będą czuć się zwycięzcami wyborów nawet w sytuacji, gdy Netanjahu wpadnie w nadchodzących tygodniach w polityczne tarapaty z powodu prowadzonych przeciwko niemu postępowań korupcyjnych. Może się okazać, że – jak wskazuje wielu komentatorów - Netanjahu mimo wyborczego zwycięstwa jest jak bokser opierający się o liny. Ale prawdą jest też, że żaden z politycznych rywali premiera, włączając w to głównego kontrkandydata w wyborach Bennyego Gantza, nie zdecydowałby się na zasadniczo inny kurs wobec Palestyńczyków i arabskich sąsiadów. Nikt nie zdecydowałby się także na oddanie prezydentowi USA jego wyborczych prezentów. Do tego nie ma obecnie w Izraelu większości.

Komentator DW Rainer Sollich

Zwycięzcą w tych wyborach jest jednak sama izraelska demokracja. Bo choć rozdrobnienie partyjnego krajobrazu jest zatrważające, tak jak konflikty wewnątrz izraelskiego społeczeństwa, to trzeba stwierdzić, że Izrael, może za wyjątkiem Tunezji, pozostaje jedyną demokracją w regionie, w której nie podważa się uczciwości wyborów. Jeśli Netanjahu faktycznie, po raz piąty, zostanie szefem rządu, to przebije nawet Abdelaziza Bouteflikę – algierskiego przywódcę, który z powodu wielkiej presji ulicy niedawno zrezygnował ze stanowiska. Różnica jest jednak taka, że inaczej niż w większości okolicznych krajów, w Izraelu decyzję w tej sprawie faktycznie podjął naród.

Przegrani Palestyńczycy

Wielkimi, tragicznymi przegranymi tych wyborów są za to Palestyńczycy oraz Arabowie żyjący w Izraelu, którzy często sami uważają się za Palestyńczyków. Maja oni wprawdzie pełne prawa wyborcze, ale tym razem prawie z nich nie korzystali, bo zainicjowana przez Netanjahu ustawa o państwie narodowym, praktycznie zdegradowała ich, jako nieżydowską mniejszość, do pozycji obywateli drugiej kategorii. Ta ustawa była i jest skandaliczna, ale też nie można się spodziewać, że zostanie w niedalekiej przyszłości cofnięta albo przynajmniej zmiękczona. Z pewnością nie, jeśli premierem będzie Netanjahu.

Największymi przegranymi są Palestyńczycy w Strefie Gazy i na Zachodnim Brzegu. Donald Trump zapowiedział, że wkrótce po izraelskich wyborach przedstawi obszerne plany pokojowe dla Bliskiego Wschodu. Na razie nie wiadomo jak miałyby wyglądać i na jak duże ustępstwa miałyby pójść Izrael. Jedno jest już jednak pewne. Palestyńczycy będą musieli przyjąć to, co im się zaproponuje. W przeciwieństwie do Izraelczyków, praktycznie nie decydują oni o swoim losie. Nie mogą też liczyć na faktyczne wsparcie ze strony wielu krajów arabskich. Przez całe dekady rządzące nimi reżimy rozgrywały populistycznie sprawę Palestyny, aby legitymizować swoją władze pan-arabskim albo pan-islamskim „braterstwem”, tak jak po dziś dzień czynią to Turcja czy Iran. W rzeczywistości los Palestyńczyków jest obojętny większości arabskich reżimów, zwłaszcza Arabii Saudyjskiej. Ich nowy główny wróg nazywa się bowiem tak samo, jak główny wróg Netanjahu. To Iran.