1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

Lekcja odprężenia

7 listopada 2011

Kto dziś przypomina sobie jeszcze groźbę nuklearnego konfliktu, która ćwierć wieku temu kierowała poczynaniami polityków. Przypomniała to konferencja zorganizowana przez Fundację Eberta i Austriackie Centrum Kultury.

Dieter Bingen i Friedhelm Boll - uczestnicy konferencji w WarszawieZdjęcie: M. Pedziwol

Jak ułomna jest ludzka pamięć? Kto dziś przypomina sobie jeszcze groźbę nuklearnego konfliktu, która ćwierć wieku temu kierowała poczy­naniami polityków i kazała im unikać drażnienia sowieckiego niedźwie­dzia? Przypomniała to konferencja zorganizowana przez niemiecką Fundację imienia Friedricha Eberta i Austriackie Centrum Kultury w Warszawie.

Mniej więcej przed ćwierćwieczem robiłem wywiad z austriackim ministrem spraw wewnętrznych Karlem Blechą. Kiedy już wyłączyłem magnetofon, minister powiedział: „A teraz ja pana o coś spytam. Byłem niedawno w Polsce, w Gdańsku, gdzie spotkałem się z ministrem Kiszczakiem. A potem poszliśmy na spacer po starówce. Proszę sobie wyobrazić, że nikt na nas nie zwracał uwagi. Czyżby Polacy nie wiedzieli, jak wygląda ich minister?” Musiałem przyznać, że i ja nie miałem pojęcia, jak wygląda generał Kiszczak. „Wiem tylko, jak wygląda Jaruzelski”, dodałem.

Ta rozmowa przypomniała mi się kilka dni temu w Warszawie, kiedy jeden z uczestników warszawskiej debaty o odprężeniu sprzed 30 lat, prof. Friedhelm Boll z Uniwersytetu Kassel, zauważył, że politycy na Zachodzie nie wiedzieli, jak mają się odnosić do Solidarności, gdy ta niespodziewanie pojawiła się na scenie. Nikt nie wiedział bowiem, jak potoczy się historia. I właśnie dlatego partnerami dla zachodnioniemieckich socjaldemokratów byli tak zwani reformatorscy komuniści, a zwłaszcza uchodzący za liberała Mieczysław Rakowski, wieloletni naczelny Polityki, wicepremier, później premier i ostatni pierwszy sekretarz partii komunistycznej, a nie Lech Wałęsa i ludzie wokół przywódcy Solidarności.

Prof. Friedhelm BollZdjęcie: M. Pedziwol

Błędy Brandta i innych

Zdziwienie ministra Blechy znakomicie obrazowało, jak znikome pojęcie o świecie za żelazną kurtyną mieli politycy żyjący zaledwie kilkadziesiąt kilometrów dalej, lecz już po jej bezpieczniejszej stronie. Ale niewątpliwie nie tylko niewiedza kierowała zachodnimi politykami. Znamienny „błąd Brandta” z 1985 roku, kiedy to były socjaldemokratyczny kanclerz Republiki Federalnej podczas swojej drugiej wizyty w Polsce nie zgodził się spotkać się z Lechem Wałęsą, wynikał z obaw, że okazywanie sympatii przywódcy zakazanych związków zawodowych może pokrzyżować plany, które zdawały się Niemcom wtedy ważniejsze, niż demonstrowanie poparcia walczącym o swe prawa Polakom. Należy dodać, że Willi Brandt swój błąd później uznał i za niego przeprosił, o czym przypomniał publicysta Polityki Adam Krzemiński.

Zresztą nie tylko socjaldemokraci tak się zachowywali. Prof. Boll przytoczył w tym kontekście historię, która się zdarzyła Hansowi-Dietrichowi Genscherowi, któremu jego bliski współpracownik przyprowadził polskiego dziennikarza. Szef niemieckiej dyplomacji przerwał natychmiast wywiad, gdy tylko zorientował się, że jego rozmówca reprezentuje prasę nielegalnej Solidarności.

Prof. Adam Daniel RotfeldZdjęcie: M. Pedziwol

Strach przed wojną nuklearną

Na czele listy priorytetów stały gospodarka i geopolityka, a prawa człowieka były raczej sprawą trzeciorzędną – przypomniał Burkhard Bischof, dziennikarz austriackiej gazety Die Presse. Jego kolega z innego wiedeńskiego dziennika Der Standard Erhard Stackl, który 30 lat temu pracował w tygodniku profil, przypomniał o jeszcze jednym, bardzo wówczas istotnym czynniku: o lęku, że polski kryzys może doprowadzić do wojny atomowej. Powiedział mu to wprost kanclerz Austrii Bruno Kreisky w wywiadzie udzielonym tuż po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce.

Pod tym względem Polska niewątpliwie była „kluczowym krajem polityki odprężenia” – jak głosił tytuł warszawskiej konferencji.

Zdaniem prof. Adama Daniela Rotfelda, który w latach 1991-2002 był dyrektorem Sztokholmskiego Instytutu Badań nad Pokojem SIPRI, a potem wiceministrem i w końcu ministrem spraw zagranicznych Polski, kluczowy był jednak cały region Europy Środkowej, do którego oprócz Polski zaliczały się także dwa państwa niemieckie i Czechosłowacja. To tu Wschód i Zachód rywalizowały o swoje wpływy.

Erhard Stackl i Burkhard Bischof dyskutowali na podiumZdjęcie: M. Pedziwol

„Chodzi o to, że był podział, a polityka odprężenia miała służyć przezwyciężeniu tego podziału”, mówi w rozmowie z Deutsche Welle prof. Rotfeld. Zmiana, która do tego w końcu doprowadziła, zrodziła się jednak nie z forsowanej przez ówczesnych przywódców polityki, lecz była skutkiem ustrojowej przemiany wewnątrz państw bloku wschodniego.

Nauka z historii płynąca

Jak wiele się zmieniło po zakończeniu zimnej wojny, obrazuje także statystyka przytoczona przez prof. Rotfelda: Z 80 wielkich konfliktów, które od tego czasu miały miejsce na całym świecie, tylko trzy zrodziły się ze sporów między państwami. Reszta narodziła się wewnątrz państw. Wspólnota międzynarodowa okazała się wobec nich często bezradna.

Dlatego też zdaniem ministra Rotfelda instytucje powinny być tworzone dla rozwiązania konkretnej sprawy i rozwiązywane wraz z jej załatwieniem. W przeciwnym razie trwają siłą bezwładu i okazują się mało przydatne. To jedna z nauk, które płyną z nie tak dawnej zresztą historii. Dlatego i dziś debata na temat odprężenia jest ważna, twierdzi prof. Friedhelm Boll. Ale na szczęście dziś historia nie jest już w Europie tak przytłaczająca jak jeszcze kilka, a tym bardziej 30 lat temu.

Aureliusz M. Pędziwol

red.odp.: Małgorzata Matzke