Marian Zacharski: "Obaw nie mają tylko idioci"
15 października 2013Róża Romaniec: Prawie 18 lat temu opuścił Pan Polskę w wyniku tzw. afery Olina i do niedawna zapewniał Pan, że powróci do kraju dopiero jako 80-latek. Dlaczego nagle takie przyśpieszenie?
Marian Zacharski: Widocznie szybciej się starzeję. A poważnie mówiąc, chciałbym spotkać się z czytelnikami, przyjaciółmi i odwiedzić grób rodziców.
RR: Prezentuje Pan czytelnikom dwie nowe książki – obydwie dotyczą kulisów polsko-niemieckiej wojny wywiadów okresu międzywojennego. Dlaczego akurat ten okres i temat?
MZ: To był moim zdaniem najciekawszy okres walki wywiadów. Polska po ponad stu latach odzyskuje niepodległość i od razu jest w klasycznym ścisku. W ciągu jednego, półtorej roku rozpoczyna śmiertelną walkę z Rosją i jest w stałym zagrożeniu ze strony państwa niemieckiego, które chce odzyskać tereny stracone po Traktacie Wersalskim. Tylko świetna polityka marszałka Piłsudskiego pozwala nam na pierwsze lata budowania silnego państwa i próby przygotowania się do pojedynku na śmierć i życie. Tragedią była śmierć marszałka, który umiera i pozostawia ogromną próżnię. Mnie interesowało, co wiedzieli polscy politycy dzięki działalności polskiego wywiadu w Niemczech i jak tę wiedzę wykorzystano, by się przygotować do pojedynku.
RR: I do jakich wniosków Pan dochodzi?
MZ: Polacy wiedzieli bardzo dużo, ale zrobili bardzo niewiele. Zwłaszcza w zderzeniu z pragmatyzmem niemieckim w momencie dojścia do władzy Hitlera, dla którego traktaty i piękne słowa były bez znaczenia. W tym kontekście patrzę na politykę Józefa Becka, który zakładał, że piękną poetycką wymową, pojedynkiem słownym coś uzyska. Okazuje się, że Niemcy mieli dużo lepsze rozeznanie w Polsce, niż przypuszczaliśmy. Swoją systematycznością wdzierali się do tajnego wnętrza polskich instytucji wywiadowczych i byli bardzo skuteczni. Moje książki wnoszą właśnie dużo nowych elementów w sprawach wywiadowczych.
RR: A jakie były sukcesy?
MZ: Polski wywiad był znakomity w dwóch punktach – to było rozpracowanie Enigmy oraz działalność rotmistrza Sosnowskiego, który był postacią wyjątkową. Pozostała przeciętność została obudowana legendą. Staram się też naszkicować pełniejsze kulisy sukcesów, jak np. Enigmy. Nie oszukujmy się, był znakomity matematyk Rejewski, ale bez Francuzów i pomocy niemieckiego zdrajcy Hansa-Thilo Schmidta – brata ulubionego generała Hitlera, Rudolpha Schmidta, nie dalibyśmy rady. Dostarczał niesamowite materiały na temat Enigmy, zdjęcia, połączenia elektryczne, dniowe i miesięczne klucze, czyste, zakodowane i odkodowane teksty. Hans-Thilo Schmidt skończył przez to marnie. Ale o tym nikt nie mówi. A przecież nigdy nie jest tak, że jedna osoba decyduje o losach świata.
RR: Mówi Pan o „przeciętności owianej legendą”. Czyli przedwojenna „dwójka” była przeciętna?
MZ: Musimy sobie zadać pytanie, co naprawdę zrobiliśmy. Masa spraw, które miały być wielkie, nimi nie były. Często ze względu na zdradę, która się dosyć mocno usadowiła w szeregach polskiego wywiadu. Często opieraliśmy się też na osobach nieprzygotowanych. A jak już mieliśmy znakomite źródła, to im nie wierzyliśmy. Szereg spraw było marnie prowadzonych i szybko się kończyło, a ludzie, którzy ryzykowali, dostawali wyroki śmierci. Kiedy wcześniej czytałem książki na ten temat, zakładałem, że to lektura oparta na dokumentacji i prawdzie. Ale w zderzeniu z tym, co znalazłem w niemieckich archiwach, zastanawiam się, skąd autorzy brali takie prezentowanie faktów. Twierdzę, że nierzadko one w żaden sposób nie korespondowały z rzeczywistością.
RR: Na przykład?
MZ: Przykładów jest wiele. Niektórych szpiegów przedstawia się dotychczas jako wyjątkowo zasłużonych, chociaż wcale się nie zasłużyli, a innych się nie docenia. Niejedną polską operację Niemcy znali i śledzili jej rozwój od początku, choć po polskiej stronie tego nie zauważano. Dobrym przykładem jest akcja „Wózek”. Niemcy doskonale wiedzieli o wykradaniu przez Polaków z worków w pociągach tranzytowych do Prus Wschodnich niemieckich dokumentów i już w 1935 podjęli określone kroki. Od tej pory całą ważną korespondencję wiózł kurier, który nie wypuszczał torby z rąk, a to, co się znajdowało w workach i było wykradane, było prostą niemiecką inspiracją, czyli karmili nas taką wiedzą, która była dla nich wygodna. Chciałbym, aby to jeszcze raz przeanalizowano i oceniono na nowo. Analizując całość, pojawiają się też pytania o postawę polskich polityków w 1939 roku, podobnie jak o powody wycofywania się polskiej armii w pierwszych dniach września, zanim Rosjanie znaleźli się na naszym terytorium.
RR: Stawia Pan odważne tezy. W tysiącstronicowej książce zamieszcza Pan ponad 200 dokumentów – obawia się Pan, że inaczej trudno będzie uwierzyć?
MZ: Myślę, że przeciętny czytelnik uwierzy. Ale dokumenty kieruję bardziej do osób, które się zajmowały tym okresem i tematyką, ale nie zawsze trafiały do właściwych archiwów. Niech to traktują jako formę pomocy w dostępie do materiałów źródłowych.
RR: Jak Pan właściwie uzyskał dostęp do tych dokumentów?
MZ: Kilka lat temu rozpocząłem intensywne poszukiwania informacji na temat polskiego wywiadu w niemieckich archiwach. W czterech uzyskałem dostęp do zbiorów, a ilość przerosła moje oczekiwania i marzenia. Wiedzą będę się dzielił jeszcze przez kilka lat. To dobry sposób na walkę z przemijaniem, jaką toczy każdy emeryt. Tym bardziej, że współpraca z niemieckimi archiwami to barwne przedsięwzięcie - w niektórych układa się znakomicie, a w innych trzeba walczyć.
RR: Jedzie Pan do Polski na spotkania z czytelnikami, ale ich pytania na pewno będą też dotyczyły Pana osoby i kulisów wyjazdu z Polski po aferze Olina. Tym bardziej, że ostatnio sprawa powraca na łamy gazet. Jest Pan gotowy dyskutować także o tym?
MZ: Na razie mniej. Chyba, że sprawa stanie się w jakimś stopniu ekstremalna. Wtedy owszem, zaprezentuję pełniejszą wersję wydarzeń lub powiem językiem sportowym, zdecyduję się na dogrywkę. Ale o tym powiadomię w odpowiednim czasie swoich czytelników.
RR: A ma Pan może też refleksję, iż może jednak nie warto – tym bardziej, że Polsce nie brakuje obecnie trudnych dyskusji o własnej historii - stan wojenny, Smoleńsk i inne, a tu jeszcze duchy Olina straszą.
MZ: Nie mam najmniejszego zamiaru wywoływania jakiegoś zamieszania. Napisałem parę lat temu książkę, w której naświetliłem fakty i jeżeli ktoś chce ze mną dyskutować, ale w sposób spokojny i zorganizowany, jeżeli chciałby mi powiedzieć, co w niej jest błędne, to chętnie się podejmę dyskusji, która coś wnosi. Wszystko inne nie ma sensu.
RR: Odwiedzi Pan po kilkunastu latach Poznań, Warszawę, Kraków i Gdańsk – jakie wywołuje to w Panu emocje?
MZ: Cieszę się, że ponownie zobaczę Polskę. Ale przyznaję, że mam też obawy, choć mam nadzieję, że zostaną rozwiane.
RR: Były super-szpieg ma jakieś obawy?
MZ: Obaw nie mają tylko idioci. Obawy świadczą o dobrej kondycji ducha i stanu psychicznego. Naturalnie, że mam jakieś wewnętrzne obawy. Bo jak się nie było prawie 18 lat w Polsce, to taka podróż jest trochę, jak odkrywanie Ameryki.
RR: Dziękuję za rozmowę.
Marian Zacharski (ur. 1951) powszechnie uważany za "Bonda PRL-u" szpiegował w latach 70-tych i 80-tych w USA, zdobywając tajne informacje nt. tajemnic obronności Stanów Zjednoczonych, m.in. dokumentację techniczną systemów radarowych myśliwców F-14, F-15, F-16, F-18, bombowca strategicznego B-1, systemu sonarowego dla okrętów podwodnych, rakiety Hawk oraz plany pocisków rakietowych Phoenix i Patriot.
W latach 90-tych Zacharski rozpoczął pracę w Urzędzie Ochrony Państwa. W 1996 roku opuścił kraj w wyniku tzw. afery Olina. Na obczyźnie zajął się pisaniem książek. Aktualnie wydał dwie nowe książki o kulisach wywiadu II RP: "Operacja Reichswehra" oraz "Dama z pieskiem".
red. odp.: Elżbieta Stasik