Mało wiarygodna polityka gospodarcza eurolandu [KOMENTARZ]
25 października 2014Wiele państw UE powinno brać przykład z republiki bałtyckiej Estonii. Estonia szczyci się sensacyjnie niskim zadłużeniem, nie musi płacić niemal żadnych długów. Jednocześnie ten ukierunkowany na gospodarkę cyfrową kraj ma jeden z najwyższych poziomów inwestycji w UE. Cud? Nie. Estończycy osiągnęli to dzięki konsekwentnej polityce konsolidacyjnej i oszczędnościowej, i – nie ukrywajmy – po bardzo trudnych dla społeczeństwa latach. Oczywiście, jako była republika sowiecka i młody członek UE, Estonia funkcjonuje na zupełnie innych zasadach niż zadłużone po uszy Francja i Włochy, które zastygły w gospodarczym bezruchu. Ale może są sposoby, które Paryż czy Rzym mogłyby podejrzeć w Tallinie. Takiemu uczeniu się od innych powinien służyć szczyt 19 państw strefy euro w Brukseli. Niestety, stał się on szczytem wzajemnych uszczypliwości i walenia pięścią w stół.
Obydwa duże obozy w UE ścierają się. Objęte kryzysem państwa południowej Europy domagają się więcej państwowych inwestycji i więcej wyrozumiałości dla prób redukowania poziomu zadłużenia i poprawy deficytów strukturalnych. Państwa północy, skupione wokół Niemiec, obstają przy sumiennym przetrzeganiu zasad stabilizacji gospodarki, napierają na zrównoważone budżety i opornie patrzą na państwowe inwestycje i programy nakręcania koniunktury. Trudno zjednać sobie w ten sposób zaufanie potencjalnych inwestorów i wiarę w niezawodną i mądrą politykę gospodarczą.
Trochę niezręcznie między tymi dwoma frontami porusza się się szef Europejskiego Banku Centralnego (EBC) Mario Draghi, który już prawie na skraju rozpaczy potanieniem dostępu do pieniądza usiłował zyskać na czasie. Mario Draghi widzi jednak, że mimo niskich stóp procentowych i zapowiedzianego skupu aktywów banki udzielają za mało kredytów i akurat w państwach najbardziej dotkniętych kryzysem, ze skandalicznie wysokim stopniem bezrobocia, przedsiębiorstwa odchodzą z kwitkiem od kasy. Draghi zaapelował do szefów państw i rządów eurolandu, by porozumieli się wreszcie ws. jednolitej polityki gospodarczej, przeprowadzili reformy i uspokoili rynki finansowe. Po kryzysie finansowym i kryzysie zadłużenia strefa euro tkwi teraz w kryzysie koniunktury, który niesie z sobą ryzyko zastygnięcia na lata w stagnacji, niewykluczone, że połączonej z załamaniem cen.
Żadnych konkretnych kroków
Szef EBC przyznał, że wkrótce rozegra wszystkie atuty. Pora zatem, by aktywni stali się politycy. Draghi domagał się więcej inwestycji przy jednoczesnej konsolidacji budżetów. Patrz Estonia. Szefowie państw i rządów nie zdołali się jednak przełamać i nie podjęli w Brukseli konkretnych kroków. Kanclerz Merkel pozostała przy swoim credo: żadnego nowego zadłużenia. Matteo Renzi domaga się inwestycji i wyższych wydatków, najlepiej, rzecz jasna, finansowanych przez UE albo ze wspólnych garnuszków, takich jak fundusz ratunkowy ESM. W swojej potrzebie szefowie państw i rządów eurolandu zlecili nowemu szefowie KE Junckerowi przedłożenie pakietu inwestycyjnego opiewającego na 300 mld euro. Juncker czy tak czy owak już to zapowiedział. Jaki ma być ten pakiet finansowany, na co ma być wydana ta suma, także po tym szczycie jest całkowicie niejasne.
Nie jest to zbyt przekonywający wynik szczytu, przyćmionego na domiar złego, grubiańskim zachowaniem dwóch premierów. Premier Włoch Renzi pomstował, że mu wszystko jedno, co KE myśli o jego budżecie. I tak go wcieli w życie. Brytyjski szef rządu Cameron wymyślał czerwony jak burak, że nie zapłaci UE zaległych rachunków. Z prawnego punktu widzenia to absurdalne, ale niewykluczone, że takim wystąpieniem zyska u siebie w domu przychylność eurosceptyków. Renzi i Cameron ciągnęli profity na koszt UE. Kanclerz Merkel nie mogła sobie darować drwiącego uśmieszku. Prawdziwe problemy zostały odłożone na później. W ten sposób, niestety, wiarygodność polityki gospodarczej eurolandu nie wzrośnie.
Szefowie państw i rządów strefy euro chcą przynajmniej podwyższyć środki finansowe na zwalczanie epidemii eboli z 400 mln euro do okrągłego miliarda. Skąd mają się wziąć te pieniądze, nie powiedziano. Przynajmniej w tym punkcie kanclerz Merkel okazała zdecydowanie: zwalczanie eboli jest teraz w najwyższym stopniu priorytetowe, Niemcy są gotowe płacić więcej, jeżeli tak trzeba. Późna konkluzja, ale nie budząca przynajmniej wątpliwości.
Bernd Riegert / tł. ES