1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

Niemcy: naruszenie wolności prasy na G20?

13 lipca 2017

Coraz szersze kręgi zatacza afera wokół cofnięcia 32 dziennikarzom przyznanych już akredytacji na szczyt G20 w Hamburgu. Najbardziej krytyczne głosy mówią o zamachu na wolność prasy.

G20-Gipfel - Medienzentrum für Journalisten
Zdjęcie: picture-alliance/dpa/C. Sabrowsky

Minister sprawiedliwości Heiko Maas domaga się wyczerpującego wyjaśnienia afery związanej z cofnięciem 32 dziennikarzom akredytacji na obsługę szczytu G20 w Hamburgu. „Wolność prasy jest nadrzędnym dobrem” – podkreślił Maas w wywiadzie dla dziennika „Mitteldeutsche Zeitung”.

Tego samego żądają związki dziennikarzy w Niemczech. Konferencja prasowa rządu w środę (12.07.2017) tymczasem niczego nie wyjaśniła. Wręcz przeciwnie – przyniosła więcej pytań niż odpowiedzi. – Mówimy o bardzo poważnych kwestiach bezpieczeństwa – tłumaczył tylko decyzję rzecznik rządu Steffen Seibert.

Akredytacje prasowe na spotkania takie jak szczyt G20 wydaje Urząd Prasy i Informacji Rządu Federalnego (BPA). Seibert jest szefem tego urzędu. Jak wyjaśnił, przyznanie akredytacji następuje w dwóch etapach. W pierwszym sprawdza się, czy dana osoba pracuje rzeczywiście jako dziennikarz. W drugim etapie Federalny Urząd Kryminalny (BKA) bada, czy wnioskodawca nie stanowi zagrożenia dla bezpieczeństwa.

Zatwierdził cofnięcie akredytacji: Steffen Seibert, rzecznik rządu i szef Urzędu Prasy i Informacji Rządu Federalnego (BPA)Zdjęcie: picture-alliance/dpa/K. Nietfeld

Jeżeli BKA ma wątpliwości, BPA ich nie kwestionuje. Jak wyjaśnił Seibert, ostatecznie jego urząd nie jest w stanie decydować o kwestiach bezpieczeństwa. Według doniesień prasowych, także w przypadku G20 możliwe byłoby jednak kompromisowe rozwiązanie: wpuszczenie „niepewnych” osób na szczyt, ale tylko w towarzystwie występującego incognito funkcjonariusza BKA. Seibert nie chciał potwierdzić takiej alternatywy.

Wmieszała się Turcja?

W Niemczech cofnięcie przyznanych już akredytacji jest czymś wyjątkowym. Tak jak podkreślił minister sprawiedliwości, zgodnie z konstytucją wolność prasy jest nadrzędnym dobrem. Należy do niego umożliwienie dziennikarzom dostępu do spotkań i imprez. W razie wątpliwości decydująca jest zasada in dubio pro reo – domniemanej niewinności, jak zawyrokował także Federalny Trybunał Konstytucyjny. Bywały na pewno pojedyncze przypadki odmówienia dziennikarzowi akredytacji ze względu na wątpliwości co do bezpieczeństwa, nie stały się one jednak przedmiotem publicznej dyskusji, tak jak aktualna sprawa G20.

Głośno było tylko o niektórych spotkaniach populistycznej Alternatywy dla Niemiec (AfD), która bez podania powodu odmówiła niektórym sprawozdawcom akredytacji. Spekulowano, że AfD nie życzy sobie na swoich imprezach obecności zbyt krytycznych dziennikarzy.

Centrum prasowe G20 w Hamburgu: wstęp tylko z akredytacjąZdjęcie: picture alliance/CITYPRESS 24/Krick

Nic dziwnego, że spekulacje budzi też sprawa G20 w Hamburgu: kto kryje się za tą decyzją? Czyżby turecki wywiad? Jakby nie było, na całym świecie ściga rzekomych sympatyków ruchu Gülena. Według ujawnianych stopniowo informacji, niektórzy z wykluczonych na G20 dziennikarzy donosili już z kurdyjskich terenów w Turcji. – W przypadku różnych osób chodziło o czyny karalne i to niebagatelne – powiedział tylko rzecznik niemieckiego MSW.

Awantura o „czarne listy"

Decyzja o cofnięciu akredytacji została oparta wyłącznie na „rozeznaniu niemieckich służb bezpieczeństwa” – podkreślają Seibert i rzecznik MSW, któremu podlega Federalny Urząd Kryminalny. W grę wchodniły "ewidentne dowody”.

Najpóźniej od skandalu wokół działalności szpiegowskiej w Niemczech amerykańskiego wywiadu NSA, dziennikarze wiedzą jednak, że na porządku dziennym jest współpraca niemieckiego wywiadu z partnerami za granicą.

Podejrzenia, że źródła „rozeznania" niemieckich służb mogły pochodzić z zagranicy, konferencja prasowa rządu nie rozwiała. Rzecznik rządu apelował natomiast do dziennikarzy, by zaufali rządowi (dosłownie – dali wiarę), bo mówi prawdę. Na konferencji prasowej rządu jest to raczej niespotykane sformułowanie. „Dawanie wiary” nie należy do żadnej z dziennikarskich kategorii.

Więcej na temat „rozeznań służb bezpieczeństwa” rząd nie zamierzał powiedzieć – zgodnie z argumentacją, ze względów bezpieczeństwa. Tymczasem ochrona osób i danych osobowych nie odgrywała w Hamburgu dużej roli. 32 dotkniętych dziennikarzy znajdowało się mianowicie na „czarnej liście”, którą dostali do ręki ochroniarze wpuszczający na spotkania i imprezy szczytu.

Partie żądają wyjaśnień

Ochroniarze przeglądali "czarną listę" publicznie, każdy stojący w kolejce mógł przeczytać albo sfilmować znajdujące się na niej nazwiska osób stanowiących rzekomo zagrożenie dla bezpieczeństwa. Dostanie się takiej informacji w niepowołane ręce może mieć fatalne skutki. Na temat, jak długo osoby te będą stanowiły „ryzyko”, rząd w Berlinie nie wypowiada się jednoznacznie. Każdy z przypadków jest rozpatrywany pojedynczo – brzmiała odpowiedź rzecznika rządu.

Sprawa długo jeszcze nie jest zakończona. Dziennikarze są zbyt poirytowani. Wyjaśnień domagają się też SPD i partie opozycyjne. – W przypadku tak poważnego naruszenia wolności prasy i praw podstawowych dotkniętych osób, musimy dokładnie wiedzieć w przypadku każdej osoby: na czym opierały się wątpliwości niemieckich służb? – powiedział agencji DPA wiceszef klubu parlamentarnego partii Zieloni Konstantin von Notz. Jego zdaniem, na porządku dziennym jest współpraca z „wątpliwymi reżimami”.

Według szefa klubu parlamentarnego koalicyjnej SPD Thomasa Oppermanna, trudno zrozumieć, że „najpierw wszyscy z powodzeniem przeszli przez badania pod względem bezpieczeństwa i nagle stali się ryzykiem dla tegoż bezpieczeństwa”. Pełnomocniczka rządu federalnego ds. ochrony danych i wolności informacji Andrea Voßhoff zapowiedziała zbadanie sprawy. Jej poprzednik Peter Schaar napisał tymczasem na Twitterze: „Sprawa staje się pomału kryminałem".

Kay-Alexander Scholz / Elżbieta Stasik

 

Pomiń następną sekcję Dowiedz się więcej