Niemcy okradli Aleksa 80 lat temu. Na rodzinę czeka pamiątka
4 sierpnia 2024Jest sierpień 1944 roku. Warszawa płonie. Sześć dni po wybuchu powstania rozkazem Ericha von dem Bacha Zelewskiego, jednego z hitlerowskich zbrodniarzy, którzy nie ponieśli nigdy kary, w podwarszawskim Pruszkowie powstaje obóz przejściowy Durchgangslager (Dulag) 121. Pierwsi wypędzeni mieszkańcy miasta trafiają do niego 7 sierpnia.
Pierwotny plan odwetu Niemców za powstanie zakładał eksterminację ludności. Ale 5 sierpnia von dem Bach zakazuje mordowania kobiet i dzieci. Obergruppenfuehrer SS ma dwa powody. Zbiorowe mordy, jak rzeź Woli, tylko wzmagają polski opór, a niemieccy żołnierze, zajęci krwawą pacyfikacją cywilów, nie są w stanie równocześnie skutecznie zwalczać powstańców. Poza tym Niemcom potrzebna jest siła robocza. Po krótkim pobycie w Pruszkowie ludność Warszawy ma trafić na roboty do Trzeciej Rzeszy.
Siedem dni później, 12 sierpnia, von dem Bach znów łagodzi rozkaz Hitlera, zakazuje mordowania mężczyzn. Pojmani żołnierze i wypędzeni cywile też są wywożeni do Pruszkowa. Najprawdopodobniej więc także Aleks Łobuczewski musiał trafić na teren Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego w pruszkowskiej dzielnicy Żbików między 12 a 31 sierpnia 1944 roku. Co tam zobaczył?
Na 48 hektarach, w dziewięciu halach produkcyjnych otoczonych betonowym murem z czterema metalowymi bramami, tłoczą się tysiące wypędzonych mieszkańców Warszawy. Liczba więźniów często się zmienia, obóz służy przede wszystkim jako węzeł logistyczny. Towarem są w nim ludzie.
Z Powstania do Pruszkowa
Najpierw docierają do Pruszkowa pieszo po 15-kilometrowym marszu. W kolejnych dniach Niemcy upychają ich w pociągach. Skład za składem kolei skierniewickiej i Elektrycznych Kolei Dojazdowych ruszają z Dworca Zachodniego. Te pierwsze wjeżdżają niemal wprost do obozu. Te drugie wysadzają pasażerów w centrum Pruszkowa. Stamtąd jeszcze trzy kilometry pieszo.
Obozowe hale ułatwiają podział – na niezdolnych do pracy, chorych, żołnierzy AK wziętych do niewoli w powstaniu i wreszcie na tych, na których Niemcom najbardziej zależy: mężczyzn i kobiety zdolnych do pracy. W selekcji biorą udział niemieccy lekarze, ale o tym, kto gdzie trafi, ostatecznie decydują esesmani – zastępcy komendanta obozu, Sturmbannfuehrer Gustaw Diehl i SS-Untersturmfuehrer Wetke. To zapewne decyzją któregoś z nich, gdy 31 sierpnia do Pruszkowa zaczynają napływać tysiące ludzi ze zdobytego przez Niemców Starego Miasta, Aleks Łobuczewski trafia do obozu koncentracyjnego Stutthof.
Nadmorskie piekło
Z Pruszkowa do niemieckiej wsi Stutthof (obecnie Sztutowo) jest ponad 330 kilometrów. Z chaosu obozu przejściowego pod Warszawą, z tłoku i ścisku w wagonie pociągu towarowego wypędzeni z Warszawy ludzie wysiadają wprost w nadmorski las, który kryje mroczne miejsce.
Na rozległej polanie, otoczony wysokimi sosnami i drutem kolczastym, znajduje się obóz koncentracyjny, założony przez Niemców na samym początku wojny, 2 września 1939 roku. Całość zajmuje 120 hektarów, a 39 podobozów rozciąga się od dzisiejszych Polic koło Szczecina po dzisiejszy Królewiec, Toruń i Bydgoszcz.
Jeśli Aleks miał jakiś dobytek, zapewne stracił go na wejściu do Dulagu. Został mu piękny kieszonkowy zegarek szwajcarskiej firmy Longines. Która może być godzina, gdy wyciąga go z kieszeni i podaje obozowemu urzędnikowi? Niemiec zapisuje: 36-latek, urodzony urodzony 14 maja 1908 roku w Rosji w mieście Kowel w obwodzie wołyńskim (dziś Ukraina) zdaje do depozytu zegarek kieszonkowy i etui. Od teraz więzień numer 78 634, a nie Aleksy, syn Ilii Łobaczewskiego i Marii z domu Celińskiej.
Depozyty, czyli „Effekten”
Przywożeni do obozów koncentracyjnych mieszkańcy Warszawy oddają swoje rzeczy osobiste – to, czego Niemcy nie zdołali im jeszcze ukraść w Pruszkowie. Niektórzy mają więc jeszcze obrączki, biżuterię, zegarki, dokumenty, papierośnice, pióra, listy, puderniczki, zdjęcia. Ostatnie ślady normalnego życia.
Wszystko to zostaje im zabrane w chwili przybycia do obozu i trafia do specjalnych kopert. Zabrane rzeczy to po niemiecku „Effekten”. Tak się kiedyś nazywało rzeczy osobiste, bagaż podręczny.
Koperty muszą być dokładnie opisane: imię i nazwisko więźnia, jego data urodzenia i nowa tożsamość, ciąg cyfr. Rzeczy trafiają do specjalnych pomieszczeń – „Effektenkammer”, a ich właściciele – do baraków.
Gdy Aleksy zostaje przeniesiony z KL Stutthof do KL Neuengamme, jego zegarek odbywa tę samą „podróż”. – Mienie więźniów jedzie w ślad za właścicielami, bo w papierach musi być „Ordnung”. Poza tym praca urzędnika, polegająca na spisywaniu depozytów, może go uchronić przed wysłaniem na front – podkreśla Małgorzata Przybyła z Wydziału Poszukiwań Arolsen Archives.
Urzędnik spisuje więc dokładnie, by udowodnić, że jest bardziej potrzebny tu niż na froncie. Gdy niemieccy nazistowscy oprawcy „zapewniają” prawowitym właścicielom „Effekten” nieludzkie warunki życia i śmierci, urzędnicy dbają o to, by dobytek tych odzieranych z wolności, tożsamości i godności ludzi podróżował bezpiecznie w ślad za nimi od obozu do obozu. Wtedy wszystko w tabelkach będzie się zgadzać. Również ich zatrudnienie.
Ile jeszcze czasu odmierzył skradziony zegarek Aleksa do chwili, gdy zatrzymał się na 80 lat? Nie wiadomo. Wiadomo za to, że w ślad za swoim właścicielem trafił do Neuengamme.
Niewolnicze zaplecze Hamburga
Ten gigantyczny obóz koncentracyjny znajdował się zaledwie 20 kilometrów na południe od Hamburga. Wraz z ponad 80 podobozami zapewniał przez kilka lat darmową siłę roboczą dla intensywnie rozwijającego się przemysłu tego portowego miasta.
W KL Neuengamme Aleksy otrzymuje kolejną „tożsamość” – numer 46138 – i trafia do pracy w stoczni Blohm & Voss.
Prężnie działające przedsiębiorstwo ma na swoim koncie budowę pancerników „Bismarck” i „Tirpitz”, a także gwiazdy żeglugi cywilnej – MS „Gustloff”, „Dar Pomorza” czy jeden z najpiękniejszych w tamtym czasie statków pasażerskich „Cap Arconę”. Porównywana do „Titanica” jednostka miała na pokładzie ogrody, baseny i korty tenisowe.
Darmowa siła robocza z obozów koncentracyjnych – efekt owocnej współpracy władz miasta Hamburga z administracją obozową – zaczyna być problemem, gdy staje się jasne, że nazistowskie Niemcy przegrają wojnę. Miasto chce „posprzątać teren” i umyć mocno ubrudzone współudziałem w zbrodniach ręce. Najlepiej tak, żeby nie było śladów.
Ewakuację zaplanował i wykonał gauleiter Hamburga Karl Kaufmann, powiązany z bogatymi przemysłowcami tego miasta. Większość dowodów na niemieckie zbrodnie w Neuengamme – w tym spora część archiwów – została starta z powierzchni ziemi. A większość pozostałych przy życiu więźniów Kaufmann wysłał najdalej, jak tylko mógł; pociągami na wschód Rzeszy, gdzie jeszcze ostała się niemiecka administracja. Ewakuacja Neuengamme nie zamieniła się – inaczej niż w przypadku wielu innych obozów – w marsz śmierci. Choć miała równie straszny finał.
Jeżeli w chaosie ostatnich dni wojny można mówić w kontekście systemu obozów koncentracyjnych o sprawnej organizacji, to właśnie w odniesieniu do obozu Neuengamme – skonstatował w swojej pracy doktorskiej „A Disaster in Lübeck Bay: An Analysis of the Tragic Sinking of the Cap Arcona” dr Daniel Long z Nottingham Trent University. Przedsięwzięcie nie było jednak proste, ponieważ na tak późnym etapie wojny logistyka stała się wyzwaniem. Transport kolejowy nie działał już sprawnie. Pociągi jechały wolno, często się zatrzymywały, czasem zmieniały kierunek. Im dłużej trwała taka podróż, tym więcej więźniów umierało w drodze.
20 kwietnia, apel. Strażnicy liczą dokładnie więźniów. Następnie – jak wspomina ocalały z Neuengamme Paul Weissmann – ładują po 80 więźniów do każdego wagonu. Pociąg rusza. W drodze umiera około 50 osób. Ciała zostają sprawnie usunięte i pochowane w mogile obok nasypu przy torach. Można jechać dalej. Ostatnia stacja – Lubeka.
Dramat w Zatoce Lubeckiej
W ostatnich dniach kwietnia 1945 roku, kilka dni przed samobójstwem Adolfa Hitlera, pociągi zwożą prawie 8 tysięcy ocalałych z różnych obozów więźniów, w tym Aleksa Łobuczewskiego, nad Zatokę Lubecką.
A tam, na kotwicy, stoją m.in. „Cap Arcona”, „Thielbeck”, „Deutschland” i „Athen”.
Plan Kaufmanna zakłada zaokrętowanie więźniów na tych statkach, w szczególności na „Cap Arconie” – luksusowym do niedawna, teraz odartym ze wszelkich wygód i przeznaczonym do transportu dużej liczby ludzi liniowcu ze stoczni Blohm & Voss. Tej samej, w której jeszcze niedawno jako niewolnik pracował Aleksander Łobuczewski. Plan ma jednak dwie poważne luki. Po pierwsze Kaufmann przecenił objętość statków i źle oszacował liczbę więźniów. Po drugie gauleiter nie uzgodnił swojego pomysłu z urzędami, od których zależało sprawne wykonanie załadunku więźniów na statki oraz późniejsze zarządzanie całą sytuacją. Ważne było dla niego przede wszystkim pozbycie się więźniów z Neuengamme. Brak komunikacji i koordynacji między organami administracyjnymi walącej się w gruzy „tysiącletniej Rzeszy” sprawia więc, że w lubeckim porcie Vorwerk przez kilka dni panuje chaos.
Właściciele „Cap Arcony” (Hamburg-Süd) nie chcą przystać na ofertę wypożyczenia jednostki. Fatalna jest też komunikacja między niemiecką marynarką wojenną, biurem komisarza Rzeszy ds. morskich (był nim nie kto inny jak Karl Kaufmann) i marynarką handlową. A to z niej rekrutowała się ówczesna załoga „Cap Arcony”.
„Było dla mnie oczywiste, aby odmówić przyjęcia więźniów” – zezna potem kapitan Heinrich Bertram (zapis jego zeznań ma w swoich zbiorach Muzeum Pamięci Neuengamme). „Każdy odpowiedzialny żeglarz wie, że w obliczu ogromnego ryzyka na morzu podczas współczesnej wojny nieodpowiedzialne jest przewożenie morzem dużej liczby ludzi. Koszty są nieuniknione, zwłaszcza w przypadku liczby tak wielkiej” – dodaje.
Nerwowe negocjacje między urzędami i marynarką cywilną i wojskową oraz gauleiterem Kaufmannem trwają kilka dni, tymczasem na nabrzeżu przybywa więźniów – głodnych, wycieńczonych. Sytuacja może wymknąć się spod kontroli. Organizatorzy ewakuacji obozu domagają się, by zacząć przenosić więźniów na statki.
Z cytowanych przez Daniela Longa zapisków Ottona Thummela, podwładnego komendanta Neuengamme Maxa Pauly’ego, wyłania się obraz „Cap Arcony” jako kompletnie nieprzygotowanej do przyjęcia tak dużej liczby więźniów. Na nabrzeżu Vorwerk tłoczy się około 8-10 tys. ludzi. Plan jest – przynajmniej na papierze – prosty: „Athen” zadziała jako prom i przewiezie ok. 6 tysięcy na „Cap Arconę”, a resztą się podzieli – 2,8 tys. dla „Thielbecka”, 2 tys. dla „Athen”.
Tyle, że „Cap Arcona” może przyjąć maksimum 2 tysiące ludzi, i to włącznie z załogą.
Kapitan Dietrich Nobmann dwukrotnie robi kurs w obie strony po odmowie Bertrama. Do akcji wkracza SS. Dowódca miejscowych oddziałów, Sturmbannfuhrer nazwiskiem Gehrig uświadamia kapitanowi „Cap Arcony”, że pisemny rozkaz przyjęcia więźniów przewiduje – w razie odmowy – egzekucję. „Stało się dla mnie jasne, że nawet moja śmierć nie powstrzyma przenoszenia więźniów na pokład [Cap Arcony]” – brzmi fragment zeznań Heinricha Bertrama.
SS otrzymuje pozwolenie na użycie siły, aby zapewnić, że wszyscy więźniowie trafią na przewidziane dla nich statki.
Gdy na nabrzeże przybywa coraz więcej więźniów, los tych, którzy już są na pokładach zakotwiczonych w zatoce jednostek, staje się coraz gorszy. Aleks Łobuczewski, jak jego towarzysze z obozu, po zaokrętowaniu staje się po prostu zbędny. W zasadzie – konstatuje Daniel Long – gdy już więźniowie wypełnili statki, nie widać było żadnego dalszego planowania, co miałoby się z nimi stać.
Wycieńczeni pobytem w obozach i przymusową pracą, wyniszczeni warunkami, w jakich przyszło im funkcjonować, zaczynają umierać. Ocalony Paul Weissman zapamiętał to tak: „Natychmiast po przyjeździe pociągiem na miejsce zaczął się przewóz na statki. Więźniowie byli wpychani przez włazy do ładowni. Tłok był taki, że nie dało się nawet przeciągnąć. [...]”.
„Górną ładownię zajmowali ci więźniowie, którym udało się, dzięki nieco lepszej kondycji fizycznej, wywalczyć dla siebie pewien rodzaj respektu”. Szczególnie klaustrofobiczne były warunki w ładowni położonej głębiej. Wszystko, co można było zobaczyć z góry, to nieokreślona masa ludzkich ciał leżących jedno na drugim. Nie mieli nawet siły ani możliwości, aby udać się do pojemników na śmieci ustawionych w celu zaspokojenia ich fizycznych potrzeb. […] – opisuje Weissman: „W nocy setki więźniów błąkały się, chodząc po ciałach innych. Przepędzani z miejsca na miejsce, nie mogli nawet znaleźć miejsca na odpoczynek w pozycji stojącej”.
Pływające piekło
Rosyjscy i polscy więźniowie – wśród nich Aleks Łobuczewski – trafili właśnie do ładowni „Cap Arcony”. Francuzi, Belgowie i Holendrzy – na pokłady od B do G.
Z relacji Thummela – cytowanego przez Daniela Longa – wiemy, że w kabinach, które opisał jako małe i przepełnione, gnieździło się od sześciu do dwunastu osób. Na statku nie było wystarczających zapasów jedzenia i wody. Więźniowie nie mieli jak i gdzie się umyć. Nie było jak udzielić im pomocy medycznej; szpital okrętowy oraz izba chorych obejmowały właściwie cały pokład. Nie było wystarczającej liczby łóżek dla ciężko chorych członków załogi liniowca. Tej olbrzymiej liczbie ludzi usiłowało pomóc kilku lekarzy więziennych i 8-10 osób personelu pomocniczego.
„Cap Arcona” to było pływające piekło. Nigdzie nie można było się ruszyć. Umarłych wrzucano po prostu do wody, gdzie unosili się jak śmieci, jak odpady, na czarnych wodach Zatoki Lubeckiej – zapisał Sam Pivnik, ocalony, w książce „Survivor: Auschwitz, the Death March and my fight for freedom”. Gdy liczba zmarłych zaczęła rosnąć, zaprzestano wyrzucania ich za burtę; statek „Alma” zaczął przewozić zwłoki na wybrzeże nieopodal Neustadt, gdzie powstały masowe groby.
Mijają kolejne dni. Jedzenia starcza tylko dla esesmanów i załogi. Więźniowie umierają z głodu i pragnienia – słoną, podłą zupą, którą dostają, nie sposób było się ani najeść, ani napić. Fatalne warunki sanitarne szybko doprowadzają do wybuchu tyfusu. „W ciemnościach i w zamknięciu zatłoczonej ładowni poniżej linii zanurzenia rdzewiejącego kadłuba” więźniowie czekali, obawiając się, na jaki plan ostatecznie wpadną Niemcy – zapamiętał te chwile również cytowany przez Longa ocalony Benjamin Jacobs.
3 maja 1945 r. wszystkie plany Niemców przekreślają alianci.
W ostatnich tygodniach wojny sytuacja jest tak dynamiczna, że decyzje o nalotach na podstawie np. zdjęć – a z wysoka wyglądało to tak, jakby w Zatoce Lubeckiej trwała zakrojona na szeroką skalę ewakuacja i podejrzane ruchy Niemców – podejmują często nie dysponujący też raportami wywiadu generałowie w sztabie, ale dowódcy niżsi rangą.
Rozkaz dotyczący jednostek stojących w Zatoce zmienia się z „nie atakować” na „atakować” dosłownie z dnia na dzień. Co gorsza, między 1 a 4 maja we wschodnim Holsztynie panuje dość kiepska pogoda. Piloci brytyjskich bombowców, których silniki o 14:00 tego dnia zawyją nad Zatoką Lubecką, nie wiedzą, kim są ludzie stłoczeni na „Cap Arconie”.
Aleks Łobuczewski już nie usłyszy samolotów. Umiera dzień wcześniej. Jego grób znajduje się na wybrzeżu Zatoki Lubeckiej, na cmentarzu w Neustadt. Jego akt zgonu – na nazwisko Alex Lobaczewski, przynależność państwowa – Ukraińska Republika Radziecka, obywatelstwo rosyjskie, godzina śmierci – 15:20, miejsce – „Cap Arcona” – określa status rodzinny Aleksandra jako „nieznany”.
Poszukiwania krewnych Aleksego Łobuczewskiego
Piękny zegarek Longines Aleksego Łobuczewskiego jest jednym z 2 tysięcy depozytów czekających w Arolsen Archives – Międzynarodowym Centrum Badań Prześladowań Nazistowskich – na zwrot. Instytucja ta została założona z końcem wojny przez aliantów jako Międzynarodowa Służba Poszukiwań. Na przestrzeni lat zgromadziła 30 mln dokumentów, dowodów na zbrodnie popełnione przez Niemców.
W 1963 roku do archiwum trafił nietypowy zbiór 4,7 tys. kopert z depozytami więźniów obozów koncentracyjnych. Instytucji powierzono zadanie zwrotu zagrabionego mienia prawowitym właścicielom, jeśli przeżyli wojnę, lub ich krewnym. W ramach kolejnych kampanii poszukiwawczych, realizowanych przez archiwum - #StolenMemory oraz „Powstanie Warszawskie. Nieznane hiSTOrie" zwróconych zostało już ponad 2 tys. przedmiotów. To efekt współpracy Wydziału Poszukiwań z wolontariuszami z całego świata.
Chcesz skomentować ten artykuł? Dołącz do nas na facebooku! >>
Projekt „Cap Arcona", realizowany przez Deutsche Welle we współpracy z Arolsen Archives, ma na celu odtworzenie zapomnianych historii pasażerów statku, po których również zachowały się depozyty. Poszukiwanie krewnych Aleksa Łobuczewskiego otwiera cykl poszukiwań, realizowanych w związku z przypadającą 3 maja 2025 roku 80. rocznicą tragedii w Zatoce Lubeckiej. Jeżeli ktoś z Państwa – Czytelników tego tekstu – posiada informacje, które mogą pomóc w odnalezieniu rodziny Aleksandra Łobuczewskiego, prosimy napisać do autorów:
Ewelina Karpińska-Morek: ewelina.karpinska-morek.ext@arolsen-archives.org
Michał Gostkiewicz: michal.gostkiewicz@dw.com