1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

Od agresji do normalności. 25 lat na granicy Polski i RFN

Agnieszka Hreczuk17 czerwca 2016

Premier Jan Krzysztof Bielecki i kanclerz Helmut Kohl przyjaźnie ściskają sobie dłonie i podpisują traktat o dobrym sąsiedztwie. W tym samym czasie Polacy w Niemczech często napotykają na otwartą niechęć i grad kamieni.

Deutschland Polen 25 Jahre nach dem deutsch-polnischen Vertrag. Von Agression bis Nachbarschaft
Most łączący Słubice i Frankfurt nad OdrąZdjęcie: DW/A. Hreczuk

"Kein Pole kommt nach Deutschland", "Deutschland den Deutschen – Polen raus", "Sieg Heil" krzyczą mężczyźni zebrani na Karl-Marx-Strasse, przy moście granicznym. Grożą pięściami. W kierunku policjantów z tarczami leci kostka brukowa i race. Niektórzy mieszkańcy są przerażeni, inni obserwują zajście z aprobatą, czy zrozumieniem. – Niech Polaczki ("Polacken") zostaną u siebie – mówi młody, wąsaty Niemiec reporterowi telewizyjnemu. Chwilę później, bez skrępowania, przyznaje, że sam już kilkakrotnie był w Słubicach. Tanie jedzenie, papierosy – to jest ok. Ale w drugim kierunku? Polacy to przemytnicy, nielegalni pracownicy, czy złodzieje. – Nie chcemy ich – dołącza jego kolega.

Jest 8 kwietnia 1991 roku. Tego dnia Niemcy, jeszcze przed podpisaniem traktatu dobrosąsiedzkiego, znoszą obowiązek wizowy dla Polaków. Obywatele niemieccy bez wiz na drugą stronę mogą przechodzić już od 1 stycznia. Wystarczy paszport. Otwarta granica. Przełomowy moment. Po polskiej stronie radość, po niemieckiej – wręcz przeciwnie.

Policjanci nie dają rady zapobiec napadowi na autokar, który nad ranem wjeżdża na most. Muzycy Filharmonii Gorzowskiej wracają z tournee po Holandii. Telewizja pokaże potem obrzucone kamieniami szyby, zakrwawionych pasażerów. – To ma być wasza wizytówka? Przecież Niemcy chcą być w Europie!" – krzyczy po niemiecku drobna blondynka do zatrzymanych w końcu napastników.

– Jeden zapytał mnie, jak ja, Niemka, mogę bronić tych "Polaczków" – kręci głową Lucyna Leyko, nadal oburzona, choć od tamtej nocy minęło 25 lat. To ona jest blondynką z wiadomości. Polka ze Lwowa, rocznik 1934, od blisko 50 lat w Słubicach. Z okna swojego mieszkania widzi Collegium Polonicum i most nad Odrą, przed którym ostatnio ciągle tworzy się korek. Ruch wahadłowy z powodu robót drogowych. Ludzie narzekają.

Lucyna LeykoZdjęcie: DW/A. Hreczuk

"Niemcy nas nie lubili"

Po wojnie most nad Odrą otwarty był dla mieszkańców Frankfurtu i Słubic tylko w latach 1972-80. Potem władze NRD, przestraszone "Solidarnością", granicę zamknęły. Na drugą stronę przechodziło się tylko ze zezwoleniem – do pracy (w fabryce półprzewodników we Frankfurcie pracowało kilkuset Polaków), czy w odwiedziny, na zaproszenie. Lucyna Leyko, tłumaczka i pracownica uniwersytetu we Frankfurcie, prawie codziennie była po niemieckiej stronie. – Niemcy nas nie lubili – mówi. – Ciągle powtarzali, jak to im wykupywaliśmy sklepy.

– Polacy byli postrzegani jako konkurencja – uśmiecha się Dietrich Schröder. Schröder trafił do Frankfurtu jako absolwent dziennikarstwa z nakazem pracy w miejskiej redakcji. Granica z Polską była zamknięta, kradzieże na dużą skalę nie mogły mieć miejsca, stereotyp polskiego złodzieja nie był wtedy rozpowszechniony. Ale do niechęci wystarczyły wspomnienia z czasów otwartej granicy. – U nas sklepy były zaopatrzone lepiej, niż w Polsce, ale też brakowało towarów. A Polacy bezbłędnie trafiali, kiedy była dostawa – opowiada. Z okna swojego biura Schröder codziennie widział zamknięty most. – Dziwne uczucie – wspomina – jak na końcu świata.

Dla większości enerdowców kontakty z "braterskim narodem socjalistycznym" pozostawały tylko w sferze ideologii partyjnej. – Polska to była już prawie Syberia. Nic o Polakach nie wiedzieli, pewnie też nie chcieli wiedzieć. I bali się – mówi Schröder. – Trochę tak, jak teraz Polacy myślą o uchodźcach. Nie znają ich, ale są przekonani, że trzeba się ich bać – tłumaczy. Ktoś pamiętał wojnę, komuś opowiedziała coś babcia. Ktoś słyszał w enerdowskiej telewizji, że warcholscy Polacy strajkują, bo im się pracować nie chce, a ich dzieci przez to głodują. Chaotyczni buntownicy, łamiący prawo. –Propaganda, ale i zderzenie dwóch mentalności – kwituje Dietrich Schröder. On otwarcie granicy traktował bez emocji. –Logiczne następstwo wydarzeń: upadek muru, zjednoczenie, więc i otwarcie na świat. Ale był wyjątkiem. – Strach, niechęć, niepewność – szuka słowa na określenie tamtej atmosfery. W końcu skumulowane napięcie wybuchło.

Dziś Frankfurt i Słubice mają wspólną infrastukturę komunikacyjnąZdjęcie: picture-alliance/dpa

W drodze do normalności

Zamieszki we Frankfurcie nad Odrą były jednorazową demonstracją nienawiści wobec Polaków. Ale pojedyncze ataki w regionie nie ustały. Kilka dni później ktoś rzuca w jadący przez Görlitz polski samochód pokrywą studzienki kanalizacyjnej. Miesiąc później zraniony nożem zostaje Polak we Frankfurcie, inny cudem przeżywa dachowanie na autostradzie, kiedy z jadącego obok samochodu leci na niego grad kamieni. Uszkadzane są auta z polską rejestracją. Niemcy i Polska podpisują traktat dobrosąsiedzki, a Polacy pracujący we wschodnich Niemczech boją sie mówić po polsku na ulicy. Jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych neonaziści napadają we Frankfurcie nad Odrą na Polaków studiujących na Viadrinie. Władze sugerują studentom, by sami nie chodzili po mieście.

A potem pojawiła się normalność. – Jakoś pod koniec lat dziewięćdziesiątych ludzie przyzwyczaili się do siebie – mówi Romek. Jest tłumaczem, pracuje po obu stronach granicy. – Przestali w sklepach patrzeć Polakom na ręce, zaczęli w nich widzieć opłacalnych klientów – opowiada. Młode pokolenie wyrosło już w nowej rzeczywistości: otwarta granica, polsko-niemiecki uniwersytet, dwujęzyczne przedszkola, szkoły, chóry. – Bezpośrednie kontakty zmieniły dużo – mówi Romek. Traktat o dobrym sąsiedztwie? –Tak naprawdę traktat nie znaczył nic dla nas, ani – tym bardziej – dla neonazistów – uśmiecha się. – Dla nas, tu, na granicy, ważniejsze było to, co przekładało sie na naszą codzienność. A to nie był traktat, tylko zniesienie wiz.

Premier Jan Krzysztof Bielecki i kanclerz Kohl podpisują Traktat o Dobrosąsiedztwie i Przyjaznej Współpracy (Bonn, 17.06.1991)Zdjęcie: picture alliance/dpa

"Nie mają pojęcia jak wtedy było"

Strach po niemieckiej stronie budził się jeszcze kilka razy: kiedy Polska przystępowała do Unii, kiedy wchodziła do Schengen, a ostatnio - kiedy Niemcy otworzyły rynek pracy dla Polaków. Strach o miejsca pracy, zasiłki, bezpieczeństwo. W 2013 po serii kradzieży w brandenburskim Kremmen mieszkańcy, na fali emocji, szukali winnych wśród Polaków. Sami uwięzili dwóch - jak się okazało - niewinnych pracowników sezonowych. Ale taka agresja, jak w latach dziewięćdziesiątych, nie wróciła.

Dziś większość mieszkańców regionu nie wyobraża sobie powrotu granic. Przynajmniej nie Niemcy – uśmiecha się Dietrich Schröder. Niedawno relacjonował dla swojej gazety demonstrację Młodzieży Wszechpolskiej w Słubicach. Byli przeciw uchodźcom i chcieli uszczelnienia granicy z Niemcami. – Nie mają pojęcia, jak wtedy było – wzrusza ramionami.

Przed paroma tygodniami jego redakcja przeprowadziła badania wśród brandenburczyków. – Aż 90 procent uważa za ważne przyjazne stosunki z Polska! Sam byłem zaskoczony.

– Przyjaźń to to nie jest. Może nigdy nie będzie – zastanawia się Romek. – Ale normalne sąsiedztwo, tak po prostu. To już coś, jak się dziś pomyśli, co było 25 lat temu.

Agnieszka Hreczuk