1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

Władze PRL miały ją na oku. Była korespondentką w Polsce

18 sierpnia 2020

Zachodni dziennikarze byli ważnym sojusznikiem Solidarności. Dzięki nim do opinii publicznej na świecie docierała nieocenzurowana prawda o sytuacji w Polsce. Pierwsze skrzypce w tym gronie grała Renate Marsch z DPA.    

Renate Marsch, była korespondentka DPA w Polsce: „Nie byłam neutralna”
Renate Marsch, była korespondentka DPA w Polsce: „Nie byłam neutralna” Zdjęcie: DW/A. Holthausen

To ona relacjonowała Niemcom wydarzenia Sierpnia '80

03:09

This browser does not support the video element.

– Byłam świadkiem wielu ważnych wydarzeń w Polsce, ale powstanie Solidarności było punktem zwrotnym, który doprowadził do upadku żelaznej kurtyny i zjednoczenia Europy – mówi Renate Marsch.

– Solidarność, Solidarność – skanduje, nie kryjąc wzruszenia, 85-letnia niemiecka dziennikarka, która po zakończeniu kariery zawodowej pozostała w Polsce i osiedliła się na Mazurach.

Korespondentka Niemieckiej Agencji Prasowej (DPA) donosiła z Warszawy od 1965 roku do połowy lat 90., z krótką przerwą na pobyt w hamburskiej centrali DPA. Jej biuro przy ul. Saskiej 7A na warszawskiej Saskiej Kępie pełniło funkcję  nieformalnego miejsca spotkań i giełdy informacji.

Trudne początki  

– To był czysty przypadek. Nudziłam się jak mops w centrali w Hamburgu i marzyłam o wyjeździe za granicę. Akurat zwolniło się stanowisko korespondenta w Warszawie. Nikt z bardziej doświadczonych kolegów nie kwapił się do wyjazdu za żelazną kurtynę. Poszłam więc do szefa i powiedziałam: jak nie ma chętnych, to ja pojadę – wspomina Marsch.

Renate Marsch w warszawskim biurze DPA, grudzień 1977Zdjęcie: picture-alliance/PAP/W. Ochnio

Absolwentka wydziału prawa Wolnego Uniwersytetu w Berlinie Zachodnim zjawiła się w Warszawie w 1965 roku. – Pierwsze kroki nie były łatwe. Nieznajomość języka polskiego utrudniała pracę dziennikarską. Służba bezpieczeństwa nękała zatrudnianych kolejnych tłumaczy, którzy zmuszani do podpisania zobowiązania o współpracy, rezygnowali. Postanowiłam nauczyć się polskiego, nie miałam jednak czasu na gramatykę – wspomina Marsch.  

– Powiedziałam nauczycielce, że chcę rozumieć kardynała Stefana Wyszyńskiego i chcę przeczytać „Trybunę Ludu”. Skutki tej mało ambitnej metody odczuwam do dziś – przyznaje samokrytycznie dziennikarka, która jest na bakier z polską gramatyką i nigdy nie pozbyła się silnego niemieckiego akcentu.

– To był pasjonujący czas – mówi o pierwszych latach w Polsce. Niemal prosto z pociągu trafiła na Międzynarodowe Targi Książki, gdzie akurat doszło do skandalu. Polskie władze skonfiskowały książki Karla Dedeciusa – niemieckiego tłumacza literatury polskiej.  

List biskupów polskich do ich niemieckich braci zawierający słowa „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie” doprowadził do gwałtownego sporu między komunistycznymi władzami a Kościołem. Uroczystości tysiąclecia chrztu Polski, „aresztowanie” obrazu Matki Boskiej, płomienne kazania Wyszyńskiego i partyjne wiece nie pozwalały na nudę.

Nie było dyplomatycznego przyjęcia, na którym nie byłoby Renate MarschZdjęcie: picture-alliance/PAP/J. Morek

Marsch przyznaje, że ze strony Polaków, zarówno oficjeli, jak i zwykłych ludzi, odczuwała duży dystans do siebie. – To było zrozumiałe. Od zakończenia niemieckiej okupacji minęło zaledwie 20 lat – mówi.

Giełda informacji

W roku 1973 niemiecka dziennikarka, po trzyletnim pobycie w centrali DPA i ślubie z hrabią Władysławem Potockim, już jako Marsch-Potocka przyjeżdża ponownie do Polski. Pisze o sukcesach Edwarda Gierka, ale także o społecznych i politycznych kosztach reform. Obserwuje uważnie proces powstawania opozycyjnych struktur wywołany represjami po proteście robotników w 1976 roku w Radomiu.

– Wielkie znaczenie miała dla mnie znajomość z Władkiem Bartoszewskim, która z czasem przerodziła się w przyjaźń. Był chodzącą encyklopedią, stał się moim przewodnikiem po historii Polski, pomógł mi nawiązać kontakty z opozycją – opowiada Renate Marsch. Stopniowo poznaje najważniejsze postaci opozycji – Jacka Kuronia, Bronisława Geremka i Jana Olszewskiego.

Segment przy Saskiej 7a staje się nieformalną dziennikarską giełdą. Częste kontakty ułatwia fakt, iż w pobliżu ma biura wielu kolegów po fachu – korespondenci niemieckiej telewizji publicznej ARD, radia publicznego i najważniejszych dzienników „Frankfurter Allgemeine Zeitung” i „Sueddeutsche Zeitung”. Do Renaty zaglądają przedstawiciele opozycji, ale i politycy z obozu władzy. Zdanie Marsch cenią sobie zachodnioniemieccy dyplomaci. Ślady jej ocen sytuacji można znaleźć w dyplomatycznych raportach wysyłanych z Ambasady RFN w Warszawie do MSZ w Bonn.

– Gdy chcieliśmy się upewnić, czy nasza ocena aktualnej sytuacji w Polsce jest zgodna ze stanem faktycznym, konsultowaliśmy się z Renatą. Wiedziała wszystko o Polsce, o ludziach, o sytuacji. Bardzo nam pomagała. Trafnie oceniała ludzi, wiedziała, kto jest ważny, jakie ma poglądy, jakie są powiązania – opowiada Ruediger von Fritsch, w latach 80. szeregowy pracownik ambasady RFN w Warszawie, później ambasador Niemiec w Warszawie i Moskwie. – Nie było dyplomatycznego przyjęcia, na którym nie byłoby Renate. Zawsze uzbrojona w notes i długopis. Uważnie słuchała, miała dar stawiania celnych pytań, co powodowało, że rozmówcy ujawniali czasem informacje, które właściwie chcieli zachować dla siebie.       

Służba Bezpieczeństwa czuwa

– Od przyjazdu do Polski zdawałam sobie sprawę, że jestem obserwowana i podsłuchiwana – mówi Marsch. Podczas pierwszego pobytu w Warszawie mieszkała w pensjonacie „Zgoda” przy ul. Szpitalnej. Komunistyczne władze umieszczały tam zagranicznych dziennikarzy, by mieć ich na oku.   

Marsch objęta została ścisłą inwigilacją po konferencji prasowej zorganizowanej 20 października 1977 roku przez Antoniego Macierewicza – podają Anna Gielewska i Marcin Dzierżanowski w książce „Antoni Macierewicz. Biografia nieautoryzowana”. SB obserwowała spotkanie, na którym przedstawiony został pierwszy numer „Głosu”.

Marsch na spotkaniu z wiceprezesem Rady Ministrów Zdzisławem Sadowskim (1987)Zdjęcie: picture-alliance/PAP/G. Roginski

Renate była świadoma obserwacji ze strony PRL-owskich służb, ale nigdy nie czuła się zagrożona. –W dużo gorszej sytuacji byli moi polscy współpracownicy – dodaje. – W mieszkaniu na Saskiej unikaliśmy rozmów na drażliwe tematy. Pisaliśmy do siebie na karteczkach lub wychodziliśmy z domu – tłumaczy.

Polacy, także nieznajomi, nie szczędzili jej wyrazów poparcia i uznania. – Z naszym bezpośrednim sąsiadem z Saskiej stale darliśmy koty. Miał pretensje, że dzieci zachowują się zbyt głośno. Pomimo to, z własnej inicjatywy przyszedł, by mnie ostrzec, że SB założyło w jego mieszkaniu podsłuch, aby lepiej mnie kontrolować. Usprawiedliwiał się, że nie mógł im odmówić – opowiada Marsch.  

– Czasami robiliśmy esbekom dowcipy. Podczas rozmowy telefonicznej w stanie wojennym przechodziłam nagle na francuski. W słuchawce usłyszałam przekleństwa podsłuchującego, który zapewne nie znał tego języka. Innym razem poskarżyłam się przez telefon, że od kilku dni nie otrzymuję prenumerowanej prasy. Następnego dnia wszystkie gazety i czasopisma, także te zaległe, leżały w skrzynce – wspomina dziennikarka.  

Najpierw Solidarność, potem stan wojenny

Gdy wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej, Marsch nie była na Wybrzeżu. – Musiałam zostać w Warszawie, żeby pisać. Nie było przecież ani internetu, ani telefonów komórkowych. Korzystałam z informacji podawanych przez zachodnioniemieckie stacje radiowe i telewizyjne, Wolną Europę i zaprzyjaźnionych dziennikarzy z innych krajów, którzy byli na miejscu – wspomina.

Renate Marsch na konferencji prasowej OPZZ (1984)Zdjęcie: picture-alliance/PAP/J. Morek

Dopiero w lipcu 1981 roku biuro DPA wzmocnił Piotr Wilczyński, germanista z Uniwersytetu Warszawskiego, który z czasem stał się prawą ręką Marsch i drugim korespondentem agencji.  

Stan wojenny zastał Renate w Berlinie Zachodnim. Postanowiła natychmiast wracać do Warszawy, gdzie zostały jej dzieci – Kasia i Aleksander. – Na dworcu Bahnhof ZOO, skąd odchodziły pociągi do Warszawy, powiało grozą. „Achtung, Achtung, w Polsce ogłoszono stan wojenny. Apelujemy o zrezygnowanie z podroży” – ostrzegano przez megafony. Ludzie na peronie pukali się w czoło, widząc, że wsiadam do pociągu. – W wagonie jechałam sama, trochę się bałam, ale dziennikarska ciekawość była silniejsza – opowiada.

W biurze DPA władze stanu wojennego zapomniały zablokować telefaks i telefon. – Przez jakiś czas mieliśmy jeszcze łączność ze światem, ale władze szybko naprawiły swój błąd – przypomina sobie dziennikarka.

Polemiki z Urbanem

Organizowane po 13 grudnia 1981 roku co tydzień konferencje prasowe rzecznika rządu Jerzego Urbana stały się dla Marsch okazją do wyjścia z anonimowości. Zadawane w języku polskim spokojnie i bez agresji celne i dociekliwe pytania stawiały nieraz Urbana w niewygodnej sytuacji. Tym bardziej, że konferencje transmitowane były potem w polskiej telewizji. „Mówi Pan, że milicja nie użyła gazu. A ja tam byłam i był gaz, dużo gazu” – mówiła po jednej z demonstracji Solidarności rozpędzonej przez milicję.

Pytania Marsch miały czasami bardzo praktyczne skutki. – Pewnego dnia dostałam ze środowiska opozycyjnego listę osób aresztowanych. Na konferencji Urbana odczytałam te nazwiska, pytając za każdym razem, co było powodem aresztowania – opowiada.

Konferencje prasowe rzecznika rządu Jerzego Urbana Zdjęcie: picture-alliance/PAP/CAF/T. Walczak

Jedna z tych osób – Adam Słowik, aresztowany za odmowę służby wojskowej, wspomina po latach. – Nieoczekiwanie zwolniono mnie z więzienia ze względu na młody wiek. Później dowiedziałem się, że do mojego uwolnienia doszło bezpośrednio po tej konferencji prasowej. Byłem jedną z osób, które znajdowały się na liście odczytanej przez Renatę. Zawdzięczam jej moje szybkie uwolnienie.    

W pracy Marsch nie brakowało też momentów komiczno-dramatycznych. Jej syn Aleksander, wykorzystując moment nieuwagi, napisał w agencyjnym komputerze „Kania zmarł”. Chodziło o I sekretarza PZPR w latach 1980-1981, Stanisława Kanię. I zanim matka zdołała skasować zdanie, nacisnął przycisk „wyślij”. W ułamku sekundy sensacyjna wiadomość znalazła się na ekranie wydawcy w Hamburgu. – Musiałam się tłumaczyć przed szefostwem agencji – uśmiecha się. Wtedy wcale nie było jej do śmiechu.  

Misja skończona

Okrągły Stół, powołanie rządu Tadeusza Mazowieckiego, wybór Lecha Wałęsy na prezydenta RP były ukoronowaniem 35-letniej działalności niemieckiej dziennikarki. – Moi przyjaciele poszli do rządu i parlamentu, moja misja skończyła się – podsumowuje.

Marsch nigdy nie zajrzała do swojej teczki. – Nie chciałam się babrać w tych papierach. Bałam się, że może ktoś, kogo lubiłam i ceniłam, uważałam za przyjaciela, że ten ktoś coś na mnie pisał, że dał się złamać. Może to byłeś Ty? Nie chcę tego. To zamknięty rozdział – tłumaczy.

Marsch: Polacy zawsze byli wyjątkowi Zdjęcie: DW/A. Holthausen

Na pytanie, czy jej zaangażowanie po stronie Solidarności nie kolidowało z nakazem dziennikarskiej neutralności, odpowiada: – Nie byłam neutralna, to fakt. Uważałam, że komunizm jest zły, a Solidarność ma rację. Nawet pieluch nie potrafili wyprodukować. Polacy nie chcieli żyć w komunizmie. Musiałam ich wspierać.  

Renate Marsch odeszła w 1996 roku na emeryturę. Została w Polsce. Przeniosła się na Mazury, które przypominają jej krajobraz z dzieciństwa – okolice Beeskow na południe od Berlina w Brandenburgii, gdzie jej ojciec, zastrzelony w 1945 roku przez Rosjan, był leśnikiem. Mieszka w Gałkowie. Tam opiekuje się Izbą Pamięci hrabiny Marion Doenhoff.

– Moją ojczyzną są i Polska i Niemcy – wyznaje Marsch. – Polacy zawsze byli wyjątkowi. Do dzisiejszego dnia są wyjątkowi.

*Autor był współpracownikiem Renate Marsch w latach 1993-1996. Większość informacji pochodzi z rozmów przeprowadzonych w Berlinie i Gałkowie w latach 2015-2020. Korzystałem też z książki Wolfganga Cresemanna „Renate Marsch-Potocka. Ein Leben fuer die deutsch-polnische Versoehnung” (Renate Marsch-Potocka. Życie dla polsko-niemieckiego pojednania").       

Artykuł powstał w ramach wspólnego cyklu Deutsche Welle i Newsweek Polska. #CzasSolidarności

Więcej na: www.dw.com/czassolidarnosci