Przeżyła ebolę. "Z każdym dniem ubywało mi sił" [WYWIAD]
13 października 2014DW: Jak to było, kiedy poczuła się Pani w Liberii chora?
Nancy Writebol: Na początku czułam się, jakby miała malarię: miałam wysoką gorączkę i żadnych innych objawów oprócz bólu głowy, który normalnie występuje przy malarii. Zrobiłam więc testy na malarię - wypadły pozytywnie. Zaczęłam brać lekarstwo na malarię, cztery dni zostałam w domu, bo chciałam wypocząć. Tyle, że nie było żadnej poprawy. Wtedy nasz lekarz powiedział: "Nancy, zrobimy jeszcze test na ebolę; nie masz co prawda jej objawów, ale to nas wszystkich uspokoi". Zrobiłam test i wieczorem dostałam wynik: pozytywny.
Pani stan był bardzo poważny. Czy była Pani cały czas przytomna?
Nie cały czas. Mój mąż David opowiadał mi, że były dni, kiedy tylko na chwilę siadałam, rozmawiałam z nim i coś jadłam. Niektóre momenty pamiętam, ale niektórych rzeczy zupełnie nie. Przypominam sobie, że bardzo dużo spałam - pamiętam, że te dni były bardzo ponure i deszczowe. Byłam bardzo, bardzo słaba. Nie mogłam sama wstawać; zawsze ktoś mi musiał pomagać: lekarze, siostry. Z każdym dniem ubywało mi sił. To był bardzo ciężki czas.
W ramach terapii przyjmowała pani eksperymentalne serum ZMapp. Była Pani jedną z sześciu osób, które tak leczono. Czy było to dla Pani w jakiś sposób problematyczne?
W tamtym czasie nie. Ponieważ był to doświadczalny preparat, zastanawialiśmy się, czy naprawdę mam go przyjmować. Zadzwoniłam do dr. Kenta Brantla, kolegi, który także zaraził się ebolą, i rozmawialiśmy o tym lekarstwie, bo on je testował. Zapytałam go: "Wziąłbyś to lekarstwo?" Na co on odpowiedział: "Nie jestem pewien, czy powinienem to zrobić". Wtedy mu powiedziałam: "Jak ty go nie weźmiesz, to ja też nie biorę".
Zastanawiałam się wtedy: OK, jest doświadczalny lek, którego nikt nie testował. Co się może stać? Ale w pewnym momencie pomyślałam: Jeżeli go wezmę i poczuję się lepiej, to będzie super. Ale jeżeli go wezmę i tego nie przeżyję, to też będzie OK, bo bez tego lekarstwa i tak bym pewnie umarła. Takie człowiek ma wtedy dylematy.
Na początku sierpnia przewieziono Panią prywatnym samolotem do Stanów Zjednoczonych na leczenie w Emory Hospital w Atlancie. Co pamięta Pani jeszcze z tej podróży?
Kiedy transportowano mnie do samolotu i żegnałam się z Davidem, zastanawiałam się, czy go jeszcze kiedyś zobaczę. Byłam bardzo ciężko chora i nie wiem nawet, czy lekarze wierzyli, że przetrwam ten lot. Pamiętam lekarza i pielęgniarkę, którzy opiekowali się mną w samolocie. Byli bardzo współczujący i opiekuńczy. Zanim ułożyli mnie w samolocie, lekarz objął rękami moją twarz i powiedział: "Nancy, teraz wrócisz do domu i otoczymy cię najlepszą opieką".
Podczas lotu miałam ogromne pragnienie, bo byłam zupełnie odwodniona. Pamiętam, że kilka razy gdzieś lądowaliśmy: zawsze mi mówiono, że lądujemy i za kilka minut będziemy lecieć dalej. W Maine powiedzieli mi, że już jesteśmy niedaleko Atlanty i że to teraz tylko niedługo potrwa. To wszystko, co pamiętam z całego lotu.
Potem zaczęła Pani wracać do zdrowia...
Pamiętam dzień, kiedy przyszedł lekarz i powiedział: "Nancy, nastąpiło przesilenie. Przeżyjesz!" Powiedział mi, że część moich badań nie wykazuje zarazków eboli. Na co ja powiedziałam tylko: "Chwała Bogu!". To był bardzo ekscytujący czas, pamiętam, jak cieszyłam się, że zobaczę mojego najmłodszego wnuczka. Cieszyłam się, bo wiedziałam, że przeżyję i zobaczę się z dziećmi i Davidem. To zupełnie zmienia sposób widzenia rzeczy i ludzi, i tego, co się w życiu robi. Byłam bardzo wdzięczna. Wiem, że wszystko odgrywało rolę: lekarstwa, ZMapp, opieka, transfuzje krwi - ale to Bóg uratował mi życie. Wiem to i za to jestem tak wdzięczna.
Czy ludzie obawiali się kontaktów z Panią, kiedy wróciła pani do normalnego życia?
Było kilka osób, które widząc mnie podnosiły ręce mówiąc, żebym nie podchodziła bliżej. Kiedy to zdarzyło się pierwszy raz, byłam zaszokowana. Przy drugim razie pomyślałam o naszych liberyjskich braciach i siostrach, którzy też są tak traktowani. Szczególnie, kiedy są to pielęgniarze. Ich rodziny mówią: "Nie wracaj do domu, idź gdzieś indziej spać".
Albo grabarze w Afryce; ich rodziny też nie chcą, żeby wracali do domu, bo wszyscy tak bardzo się boją eboli.
Przeżywszy ebolę nabrała Pani teraz pewnej odporności na ten wirus. Czy wróci Pani do Liberii, by pomagać ludziom?
Tak, powiedziano mi, że mogłabym wrócić. Ale lekarze zaznaczyli, że kiedy znów tam będę, musiałabym i tak nosić ubrania ochronne; to jest bardzo ważne. Lekarze nie wiedzą, jak długo utrzyma się ta odporność i jak jest ona silna. Myślę, że powrót ma duże znaczenie. Ale równie ważne jest informowanie opinii publicznej. Ważne jest, żeby o tym mówić i skierować uwagę na to, co dzieje się z kryzysem w Afryce Zachodniej, żeby intensywniej pracowano nad szczepionkami i surowicami - i żeby można było pomóc Afryce, gdyby jeszcze raz wybuchła taka epidemia.
Nancy Writebol pracowała przez rok dla chrześcijańskiej organizacji Serving in Mission na stacji eboli w Monrowii. 59-letnia pielęgniarka pochodzi z Północnej Karoliny.
Rozmawiał Richard Walker
tłum. Małgorzata Matzke