Zrabowane dzieci. "Nadawałem się do zniemczenia"
7 września 2017- Stanąłem przed komisją lekarską, lekarzy było dwóch: Niemiec i Polak. Rozebrano mnie, zaglądano mi w oczy, musiałem podnieść ręce, przeglądnięto mi włosy… Po wszystkim zawieszono mi na szyi tabliczkę z symbolem KI, czyli Kinderaktion. Okazało się, że nadaję się do wysłania do Rzeszy. Nadaję się do zniemczenia – wspomina dziś Julian Grudzień, który wówczas miał cztery lata, niebieskie oczy i blond włosy. Niewiele brakowało, by dołączył do ponad czterech tysięcy dzieci z Zamojszczyzny, które w czasie wojny wywieziono do Niemiec. - Ich los do dziś nie jest znany – mówi historyk Agnieszka Jaczyńska, córka pana Juliana.
W Łaziskach pod Zamościem, gdzie mieszkała rodzina Grudniów, o wojnie początkowo słyszano głownie z opowieści i relacji. - W 1939 roku myśmy nie przeżyli wybuchu wojny, bo miejsce, w którym żyliśmy, zawierucha ominęła - przyznaje pan Julian. Nie trwało to długo. Wojna wkrótce dotarła na Zamojszczyznę i do Łazisk. I to w najbardziej bestialskiej postaci - niemiecka rasistowska machina bezlitośnie spadła na zupełnie bezbronną ludność cywilną.
- Heinrich Himmler zaplanował, że na Zamojszczyźnie stworzy Sonderalaboratorium, czyli laboratorium specjalne. Jakie "doświadczenia" przeprowadzono wówczas na tym terenie? Tym "doświadczeniem" miała być niemiecka kolonizacja Zamojszczyzny - tłumaczy dr Jaczyńska, autorka albumu "Sonderalaboratorium SS. Zamojszczyzna".
"Niemiecka krew"
Zamojskie "laboratorium" był jedynie mikro-elementem stworzonego na polecenie Himmlera Generalnego Planu Wschodniego (General Plan Ost). Niemiecki projekt zakładał, że w ciągu 20 lat z Europy Środkowo-Wschodniej, w tym właśnie z Polski, zostanie wysiedlonych od 30 do 50 milionów autochtonicznej ludności.
- Plan wiązał się z jedną z głównych idei niemieckiej polityki zdobycia przestrzeni życiowej i samowystarczalności III Rzeszy jako państwa i Niemców jako narodu. Obszar, który Niemcy mieliby sobie podporządkować, miał im umożliwić realizację tej idei we wszystkich aspektach. W zależności od tego, w której fazie przygotowania plan się znajdował, wysiedlona ludność miała być wysiedlona za Ural i tam zostać rozproszona, bądź też - w ostatecznej wersji planu -skierowana do specjalnych obozów pracy, co równało się biologicznej eksterminacji w wyniku ciężkiej pracy, niedoboru żywności czy innych czynników panujących w niemieckich obozach. W miejsce wysiedlonych zamierzano osiedlić kilka milionów tak zwanych Niemców etnicznych. Mieli być oni sprawdzani zarówno z terenów III Rzeszy, jak też sprowadzeni z innych obszarów Europy, co określano mianem "odzyskiwania krwi niemieckiej" - wyjaśnia dr Jaczyńska.
"Niemieckiej krwi" szukano również na Zamojszczyźnie. Zamość i najbliższe okolice miasta to obszar, na który pod koniec XVIII wieku sprowadzono kolonistów z Lotaryngii i Alzacji, w ramach habsburskiej polityki osadniczej, po rozbiorach Rzeczpospolitej Obojga Narodów rządzących Galicją. Temat podchwycili naziści.
- W 1941 roku Niemcy zorganizowali swego rodzaju ekspedycję naukową na Zamojszczyznę. Jej zadaniem było zorientowanie się, na ile trwałe są związki potomków dawnych kolonistów niemieckich z kulturą i językiem niemieckim. Okazało się, że te związki właściwie nie istnieją. Potomkowie czuli się Polakami, nie posługiwali się językiem niemieckim ani nie pielęgnowali kultury niemieckiej - mówi historyk. - W raporcie sporządzonym dla dowódcy SS w dystrykcie lubelskim Odilo Globocnika napisano wprost, że przypadki odnalezienie "Niemców" są incydentalne. W reakcji na to Globocnik zarządził dwie rzeczy. Pierwsza, to spis ludności na Zamojszczyźnie, na podstawie którego wytypowano osiem tysięcy mieszkańców, którzy według kryteriów przygotowanych przez administrację niemiecką, mieli związki z dawnymi osadnikami. A druga? Kiedy poznano nikłą skalę "niemieckości" Zamojszczyzny, zarządzono powtórną germanizację tych osób - opowiada dr Jaczyńska.
"Sondażowe" wysiedlenia
Sygnałem do zainaugurowania Sonderalaboratorium była wizyta Himmlera w dystrykcie lubelskim i w Zamościu w lipcu 1941 roku. Miasto miało zostać nie tylko "oczyszczone" z polskiej ludności, ale też całkowicie odnowione i zrewitalizowane. Planowano nawet w całości odbudować mury obronne niezdobytej nawet przez Szwedów w czasie potopu fortecy rodu Zamoyskich. Wszystko po to, by renesansowe polskie città ideale stało się nieformalną stolicą SS, zamieszkaną przez najwyższych aparatczyków nazistowskiej organizacji. Z tego właśnie powodu Zamość miał zostać przemianowany na Himmlerstadt, ale szefowi Schutzstaffel delikatnie zasugerowano, że mogło by to być niezręczne. Jeżeli sam Führer nie miał swojego Hitlerstadtu, to tym bardziej Reichsführer-SS mieć takowego nie powinien...
Zmiana nazwy miasta nie została wcielona w życie, jednak pozostałe plany zaczęto realizować.
- Niemcy przeprowadzili tak zwane sondażowe wysiedlenia. Wówczas wysiedlono kilka wsi wokół Zamościa. Z domów wyrzucono około tysiąca Polaków. Niemcy nie mieli pomysłu, co z nimi zrobić. Przez jakiś czas byli przetrzymywani w zabudowaniach ocalałych fragmentów zamojskich fortyfikacji, a później zostali wywiezieni do powiatu hrubieszowskiego. Tam również koczowali w prowizorycznych miejscach odosobnienia, a później Niemcy ich wypuścili i właściwie zostawili samym sobie. Co istotne, wypędzeni Polacy nie mieli prawa powrotu do swoich domów, a na nich miejsce sprowadzeni zostali tak zwani niemieccy osadnicy - mówi Jaczyńska.
Komplikacje związane z wysiedleniem sondażowym uświadomiły Niemcom skalę potrzeb i trudności w realizacji akcji właściwej. By usprawnić wysiedleńczą machinę, między innymi przystosowano zlokalizowany przy zbiegu dzisiejszych ulic Piłsudskiego i Okrzei w Zamościu były obóz sowieckich jeńców wojennych. Pierwsze właściwe wysiedlenia miały miejsce w nocy z 27 na 28 listopada 1942 roku. Wówczas ruszyła Aktion Zamość.
- Z wysiedlenia pamiętam kilka rzeczy - mówi Julian Grudzień. - Pamiętam, jak od strony ogrodów Niemcy szli tyralierą. Hełmy i pistolety niemieckie widzę do dziś. Śniło mi się to bardzo długo. Pamiętam na przykład to, że jeden z Niemców w zielonym mundurze wypędzał kury z sieni. Do dziś słyszę, jak krzyczał: "Weg! Weg! Weg!" ("Wynocha!" Wynocha! Wynocha!") - dodaje.
"Wysiedlano z zaskoczenia"
- Wysiedlano z zaskoczenia, zwłaszcza w pierwszej fazie akcji, kiedy nie widziano na którą wieś przyjdzie kolej, poza tym, że w ogóle nie spodziewano się wysiedlenia - Jaczyńska akcentuje element zaskoczenia w Aktion Zamość. - Wieś była otaczana kordonem niemieckich jednostek, który się zacieśniał. Do każdej chaty podchodził oddział niemiecki. Sporo na ten temat wiemy z relacji świadków. Wiadomo, że wysiedlenia odbywały się wśród strasznego hałasu, rozpaczliwych krzyków... Ci ludzie mieli około 20 minut, by spakować dobytek życia w podręczny bagaż - opowiada.
Tyle właśnie czasu miała jej babcia i dziadek, by zabrać najcenniejsze i najpotrzebniejsze przedmioty z domu. Wystarczyła jednak chwila, by stracili dużą część dorobku całego życia.
- Niemcy weszli do domu, ja małe dziecko stałem gdzieś z boku... - wspomina Julian Grudzień - Matka spakowała dużo rzeczy, piękne naczynia... Na wierzchu spakowanych rzeczy, to do dziś widzę, leżał budzik, taki okrągły na nóżkach. Niemiec potłukł to wszystko kolbą i zrzucił na podłogę. Nie wiem, co się z tymi rzeczami później stało. Matka spakowała jeszcze jeden tobołek. Można było zabrać do 20 kilogramów bagażu, ale kto by to ważył... - opowiada dodając, że zapobiegliwa matka ubrała syna we własny płaszczyk. - Dla niej to była króciutka kurtka, a dla mnie kożuch aż do samej ziemi. Ale dzięki temu było mi ciepło, w tym kożuszku chodziłem przez całą okupację - rozpamiętuje.
Barbarzyńska bezwzględność
Niemcy i pomagający im, w niektórych sytuacjach, ukraińscy policjanci z barbarzyńską bezwzględnością wyrzucali polskie rodziny z domów. - Jeżeli pojawiały się jakiekolwiek sytuacje protestu ze strony przesiedlanej ludności czy próby ucieczki, żołnierze mieli prawo używać broni i strzelać do Polaków, co też czynili - podkreśla Jaczyńska.
Przyjęto też pewien schemat działania. By ułatwić sobie "pracę", Niemcy oddzielali mężczyzn od kobiet i dzieci. W ten prosty sposób uniemożliwiali ojcom obronę dzieci, mężom wsparcie żon... Wyrzuconych z domów spędzano w jedno miejsce, a następnie ładowano na furmanki czy do samochodów i wywożono. Przejmująco brzmią tutaj wspomnienia pana Juliana, który wówczas nie do końca pojmował grozę sytuacji. - Spędzono nas na koniec wioski. Szliśmy drogą z rowami po obu stronach. W tych rowach płynęła woda, która wówczas zamarzła. I ja się po tym lodzie ślizgałem. Byłem tylko małym dzieckiem... - po latach jakby chciał się wytłumaczyć z zabawy w środku hekatomby.
Po ślizgawce, najpewniej ostatnim akcencie niewinnego dzieciństwa, na chłopca czekały zimne i brudne baraki obozu przesiedleńczego w Zamościu. A przede wszystkim rasowe pseudobadania i selekcja, która miała zadecydować o życiu czterolatka z Łazisk. - Ludzie już wiedzieli, że tam jest obóz - słowa Juliana Grudnia nawet dziś brzmią złowieszczo. - Obóz w Zamościu jest wzorcowym przykładem tragicznego losu, jaki spotykał wysiedlonych Polaków - dodaje dr Jaczyńska.
W specjalnym dokumencie Niemcy wyznaczyli cztery kategorie, do których po badaniach mieli być przyporządkowani wysiedleńcy. Do pierwszej zaliczono potomków niemieckich osadników, a do drugiej osoby spełniające kryteria, w tym rasowe, umożliwiające ich regermanizację. Do kolejnej kategorii zaliczano osoby zdolne do pracy, w tym dzieci powyżej czternastego roku życia, bowiem od tego wieku istniał przymus pracy. Osoby z tej grupy wysyłano do Niemiec na roboty. Do czwartej grupy selekcjonowano osoby - z punktu widzenia Niemców - zbędne i bezwartościowe. To były dzieci do czternastego roku życia i osoby starsze, które trafiły później do tak zwanych wsi rentowych. Z ostatniej kategorii Niemcy wyodrębniali jeszcze osoby chore i ułomne, które miały zostać wysłane do Auschwitz na pewną śmierć. Jak wiemy z dokumentacji obozowej do Auschwitz trafiali także wysiedleńcy w pełni sił, w tym kobiety i dzieci.
Horror badań lekarskich
Badania w zamojskim obozie przeprowadzała specjalna komisja lekarska. Horror zaczynał się jeszcze przed badaniami.
- Za bramą obozu przeprowadzano pierwszą segregację, oddzielając dzieci od kobiet. Z relacji i wspomnień wiemy, że dochodziło tam do dantejskich scen - opowiada Jaczyńska. - Matki i opiekunki nie chciały oddawać dzieci. Jeżeli w pobliżu byli mężczyźni, to wyrywali się, by bronić rodzin. To kończyło się zawsze ingerencją strażników i bardzo brutalnymi scenami. Wszystko to przy odgłosach płaczu i krzyku dzieci. Dla najmłodszych to była dodatkowa trauma. Dzieci nie tylko wciągnięto w wir bezwzględnej morderczej machiny, dodatkowo widziały bezradność i rozpacz rodziców.
Kolejny dramat czekał wysiedlone rodziny w budynku obozowej administracji. Tam, o ich życiu albo śmierci, decydowała wspomniana komisja lekarska. Lekarze mieli jednak jeszcze jedno zadanie.
- W trakcie badań wyławiano dzieci, które posiadały cechy rasy nordyckiej. Dzieci były badane pod kątem wyglądu zewnętrznego, budowy czaszki, rozstawu oczodołów, kolor włosów i oczu. Te w odpowiednim wieku były kwalifikowane do germanizacji. Jak wiemy z opowieści świadków, dzieciom zawieszano na szyi drewniane tabliczki, na których znajdował się symbol KI czyli Kinderaktion, i dodatkowo nadawano im numery. Takie dzieci były bezwzględnie odseparowywane od rodziców, a później wywożone zazwyczaj w niewiadomym kierunku - relacjonuje historyk.
Wywózki cudem uniknął jej ojciec.
- Stanąłem z matką przed komisją lekarską. Lekarzy było dwóch: Niemiec i Polak. Rozebrano mnie, zaglądano mi w oczy, musiałem podnieść ręce, przeglądnięto mi włosy... Okazało się, że nadaję się do wysłania do Rzeszy, do zniemczenia. Miałem blond włosy i niebieskie oczy. Zawieszono mi tabliczkę - wspomina. Od wywózki w nieznane i germanizacji uchroniła go będąca w ciąży matka. - Mama zaczęła płakać i prosić, by mnie przy niej chociaż zostawili. Ojciec został wcześniej od nas oddzielony. Po wojnie mama opowiadała, że udało jej się ubłagać polskiego lekarza i zostawili mnie - wspomina pan Julian, który już nigdy miał nie zobaczyć ojca. Ten, jako żołnierz Armii Krajowej, trafił do baraku dla osób wyznaczonych do transportu do Auschwitz. Tam został zamordowany.
Natomiast pan Julian, wraz z ciężarną mamą, trafili do baraku zamojskiego obozu, a stamtąd do jednej z podwarszawskich wsi rentowych, by w końcu zostać odesłanym przez miłosiernego gospodarza z powrotem na Zamojszczyznę, gdzie w niewysiedlonym gospodarstwie dziadka pana Juliana, doczekali zakończenia drugiej wojny światowej.
Szczątkowe informacje
A co się stało z zamojskimi dziećmi, które uznano za odpowiednie do wywiezienia do III Rzeszy - jak to się w obozie mówiło - "na rasę"?
- Nie wiemy tego - przyznaje dr Jaczyńska. - Ani ja, ani - z tego co wiem - żaden z historyków nie odnalazł jakiegokolwiek dokumentu czy też dokumentów, na podstawie których można byłoby stwierdzić, jaka dokładnie liczba dzieci z Zamojszczyzny została zrabowana do celów germanizacyjnych. Natomiast są jeszcze źródła pośrednie, takie jak meldunki podziemia zbrojnego, relacje kolejarzy starających się monitorować przebieg transportów, a następnie raportujących o tym oddziałom konspiracyjnym, czy relacje osób cywilnych napotykających na transporty z zamojskimi dziećmi. Z tych źródeł wiemy, że z Zamościa takie transporty wyjeżdżały i kierowały się na Warszawę oraz w stronę ziem polskich wcielonych do III Rzeszy, na przykład na Pomorze. Wiadomości o tym znajdziemy na przykład w konspiracyjnym "Biuletynie Informacyjnym".
Historyk zaznacza, że są jednak pewne poszlaki, mówiące o prawdopodobnym losie zrabowanych. - Zachowały się szczątkowe informacje dotyczące pewnej grupy dzieci z Zamojszczyzny, które trafiły do specjalnego ośrodka w Łodzi na ulicy Spornej oraz obozu przy ulicy Przemysłowej. To było około kilkuset dzieci. Jest jeszcze jedna liczba, która pojawia się w historiografii. To liczba 4454 dzieci, która pojawiła się w spisie sporządzonym przez pracownice Rady Głównej Opiekuńczej w Lublinie i dotyczyła transportu wysiedleńców z Zamojszczyzny, którzy trafili na Majdanek i następnie w sierpniu 1943 roku została wywieziona w głąb III Rzeszy. Były to dzieci w wieku od dwóch do czternastu lat. Niestety w większości przypadków nie wiemy, jaki był ich los. Ze źródeł pośrednich wiemy, że część z tych dzieci na pewno zrabowano w celach germanizacyjnych - mówi Jaczyńska.
Ostatni świadek
Najcenniejsze w tym przypadku były dla Niemców najmłodsze dzieci, które najłatwiej było przystosować do procesu germanizacji. Nie potrafiące jeszcze mówić niemowlęta były ad hoc przejmowane przez niemieckie rodziny, które często nie miały świadomości, że adoptowane dzieci pochodzą z Polski. Natomiast starsze dzieci trafiały do ośrodków przejściowych, w których nie tylko uczono je języka niemieckiego i pod groźbą dotkliwej kary zakazywano mówić po polsku, ale też czyniono wszystko, by zatrzeć pamięć o wcześniejszym życiu. Dopiero po tym barbarzyńskim procesie polskie dzieci, ze zmienionymi imionami i nazwiskami, sfałszowaną metryką urodzenia, oddzielone od rodzeństwa czy nawet dzieci z tych samych miejscowości, były wysyłane do niemieckich rodzin. Ślady zacierano bardzo starannie.
Po wojnie, przy komunistycznym Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, utworzono specjalny referat, który miał zajmować się rewindykacją zrabowanych przez Niemców polskich dzieci. Na czele referatu stanął adwokat Roman Hrabar. On prowadził akcję poszukiwawczą w Niemczech w latach 1947-1950. Mimo pewnych sukcesów, nie znalazł jednak dzieci zrabowanych z Zamojszczyzny. Duża część z nich uległa zapewne zniemczeniu, tropy do nich zatarto, a pamięć skutecznie "wyczyszczono". Tak jak najprawdopodobniej "wyczyszczono" wszelką dokumentację dotyczącą tego zbrodniczego procederu. Pytamy Jaczyńską, czy w archiwach zachowały się jakiekolwiek świadectwa dotyczące zrabowanych dzieci z Zamojszczyzny?
- Nie. Nie natrafiłam też na ślad dzieci z Zamojszczyzny, które trafiłyby do Niemiec w celach germanizacyjnych i które później wróciłyby do domu - odpowiada historyk.
Jej ojciec, Julian Grudzień, który cudem uniknął germanizacji, jest jednym z ostatnich naocznych świadków niemieckiego rabunku dzieci z Zamojszczyzny.
Artur Wróblewski, interia.pl
Organizatorami akcji „Zrabowane dzieci” są Interia i Deutsche Welle. Wspólnie docieramy do ofiar germanizacji i pomagamy im odnaleźć skradzioną tożsamość.